– Ty skurwysynu. Co ci powiedział?
– Umówili się z Fergusonem, żeby wymienić się zbrodniami. Wziął zbrodnię Fergusona na siebie, a w zamian za to Ferguson dokonał tej dla niego.
Przyjęła ze spokojem tę wiadomość, wyobrażając sobie dół, w jakim znalazł się reporter. Nie potrafiła mu współczuć.
– I oczywiście nie domyślałeś się, że to może mieć znaczenie dla policji.
– To nie takie proste. On kłamał. Próbowałem…
– A więc pomyślałeś, że ty również możesz skłamać?
– Nie, do cholery, musisz zrozumieć… – Cowart obrócił się w stronę Tanny’ego Browna.
– Powinnam cię natychmiast aresztować – powiedziała gorzko. – Czy mógłbyś napisać ten jeden reportaż z własnej celi, sławny panie Cowart? REPORTER OSKARŻONY O ZATAJENIE PRAWDY W SENSACYJNYM MORDERSTWIE. Czyż nie taki byłby nagłówek? Wydrukowaliby chyba na pierwszej stronie z twoim cholernym zdjęciem. Czy to w końcu byłaby prawda?
Patrzyli na siebie i nagle Cowartowi wpadła jakaś myśl do głowy.
– Tak. Prawda. Tyle że to nie była prawda, co, pani detektyw?
– Co?
– To co powiedziałem. Sullivan powiedział mi, że Ferguson załatwił tych staruszków, ale ja nie wiedziałem, czy mu wierzyć, czy nie. Mówił mi mnóstwo rzeczy i na pewno wiele kłamstw. Więc mogłem ci powiedzieć i jednocześnie przelać to na papier. Ale to nie to samo co zeznanie. Teraz mówisz mi, że Ferguson miał alibi, a więc to wszystko okazałoby się nieprawdą. Nie załatwił tych staruszków bez względu na to, co powiedział Sullivan. Zgadza się?
Shaeffer zawahała się.
– No dalej, do cholery, detektywie! Zgadza się?
Nie mogła się nie zgodzić. Skinęła głową.
– Nie wydaje się, żeby tak było. Potwierdza to alibi. Rozmawiałam z trzema różnymi profesorami. W tamtym tygodniu chodził codziennie na zajęcia. Idealna frekwencja. Mój partner również uzyskał cenną informację.
– Jaką informację?
– Nieważne.
W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. Pierwszy odezwał się Tanny Brown, wolno wypowiadając słowa.
– Jest jednak coś jeszcze, tak? Skoro Ferguson nie jest twoim podejrzanym i nie posiada żadnej informacji, która mogłaby ci pomóc w śledztwie, powinnaś teraz znajdować się w samolocie zmierzającym na południe. Nie siedziałabyś tutaj, ale byłabyś tam ze swoim partnerem. Mogłaś przecież sprawdzić rozkład zajęć Fergusona telefonicznie, ale zamiast tego przyjechałaś tutaj i spotkałaś się z pewnymi osobami. Dlaczego, pani detektyw? Gdy otwierasz drzwi, masz w ręku dziewięciomilimetrowego gnata, a twoje walizki wcale nie są spakowane. Dlaczego?
Potrząsnęła głową.
– Powiem ci dlaczego – kontynuował spokojnie Brown. – Ponieważ wiesz, że coś tu nie gra, a nie możesz stwierdzić co.
Shaeffer spojrzała na porucznika znajdującego się w przeciwległym końcu pokoju i przytaknęła.
– No cóż – dodał Brown. – My również przyjechaliśmy z tego powodu.
Światło poranka rozświetlało smugami ulicę przed mieszkaniem Fergusona, zaledwie jednak oświetlając szare chmury wiszące nad miastem i zapowiadające srogą ulewę. Shaeffer i Wilcox zatrzymali samochód tuż przy krawężniku na północnym krańcu ulicy. Równocześnie Brown ustawił wóz przy jej południowym krańcu. Cowart sprawdził magnetofon i notatnik, poklepał się po kieszeni kurtki sprawdzając, czy wciąż ma długopisy, i spojrzał na policjanta.
Jeszcze w motelowym pokoju Shaeffer odezwała się do nich szorstko:
– A więc jaki plan?
– Plan – powiedział miękko Cowart – jest taki, że musimy dać facetowi powód do niepokoju. Może w ten sposób wypłoszymy go z ukrycia i popełni jakiś błąd, który będziemy mogli wykorzystać. Chcemy, żeby poczuł, że nie jest tak bezpieczny, jak przypuszcza. Damy mu powód do niepokoju – powtórzył uśmiechając się blado. – A będę nim ja.
Teraz siedząc w samochodzie spróbował zażartować.
– W filmie kazaliby mi założyć nadajnik. Mielibyśmy specjalne słowo oznaczające wezwanie pomocy.
– Nosiłbyś go? – Nie.
– Tak myślałem. A więc nie potrzebujemy takiego słowa.
Cowart uśmiechnął się tylko dlatego, że nic innego nie przyszło mu do głowy.
– Zdenerwowany? – spytał Brown.
– Czy wyglądam na takiego? – odparł Cowart. – Nie musisz odpowiadać.
– On niczego nie wywinie?
– Z pewnością.
– Na pewno nie.
Na twarzy Cowarta ponownie pojawił się uśmiech.
– Czuję się trochę jak stary pogromca lwów, który właśnie wybrał się na przechadzkę po dżungli i napotkał jakiegoś byłego podopiecznego, na którego grzbiecie zbyt często próbował bata. Patrzy teraz z góry na starego lwa, zdając sobie sprawę, że nie są już w cyrkowej klatce, lecz na terytorium nieubłaganego drapieżnika. Kapujesz, o co mi chodzi?
Brown uśmiechnął się.
– Wszystko co zrobi, to zawarczy.
– Szczekanie jest gorsze od samego ugryzienia, co?
– Chyba tak, ale to się tyczy psów, a nie lwów.
Cowart otworzył drzwiczki samochodu.
– Zbyt wiele pomieszanych przenośni – powiedział. – Zobaczymy się za kilka minut.
Chłodna wilgotna mgła kotłująca się tuż ponad brudnym chodnikiem uderzyła go po twarzy. Szedł szybko, minął kilku mężczyzn śpiących w opustoszałym wejściu. Skłębiona masa szarobrązowych obdartych ciuchów pozlepianych razem, by uchronić przed chłodem nocy. Gdy przechodził obok, mężczyźni poruszyli się, by po chwili wślizgnąć się z powrotem we wczesnoporanne zapomnienie. Przecznicę czy dwie dalej Cowart usłyszał jakieś uliczne hałasy; głęboki odgłos silników diesla w autobusach – początek porannego ruchu ulicznego. Odwrócił się i stanął na wprost budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Przez chwilę stał na werandzie, po czym wszedł w ciemne wejście i szybko wspiął się po schodach. Z pewnością będzie spał, powiedział do siebie, przebudzenie przyniesie mu nieco zamętu w głowie i wątpliwości. Wczesna wizyta należała do planu. Najbardziej niepokojące były godziny między nocą a dniem, w tym czasie ludzie byli najsłabsi.
Wziął głęboki oddech i mocno załomotał do drzwi. Zastygł na chwilę w oczekiwaniu, ponieważ z wnętrza nie doleciał go żaden dźwięk. Zapukał ponownie. Dopiero po kilku sekundach usłyszał zbliżające się kroki. Grzmotnął ponownie pięścią w drzwi.
Odsunięto zasuwy, poluzowano łańcuch i w końcu drzwi stanęły otworem.
Ferguson wytrzeszczył oczy.
– Pan Cowart.
Morderco, pomyślał reporter, lecz rzekł zwyczajnie:
– Cześć, Bobby Earl.
Ferguson przejechał ręką po twarzy i uśmiechnął się.
– Powinienem się domyślić, że się pan zjawi. – I oto jestem.
– Czego pan chce?
– Tego co zawsze. Mam pytanie, na które trzeba odpowiedzieć.
Ferguson otworzył drzwi szeroko i gość wszedł do środka. Przeszli do małego saloniku. Cowart rozejrzał się szybko, bacznie rejestrując najdrobniejsze szczegóły.
– Kawy, panie Cowart? – zapytał Ferguson. – Mam trochę przygotowanej. – Wskazał miejsce na kanapie. – Mam ciasto do kawy. Chce pan kawałek?
– Nie.
– No cóż, nie będzie pan miał nic przeciwko, jak sobie wezmę, co?
– Nie ma sprawy.
Ferguson zniknął w małej kuchni i wrócił po chwili, niosąc parującą filiżankę kawy i blaszany talerzyk z ciastem. Cowart zdążył już ustawić magnetofon na niewielkim stoliku. Ferguson postawił talerzyk obok magnetofonu, odcinając kawałek ciasta. Cowart dostrzegł, że chłopak używał błyszczącego, stalowego noża myśliwskiego. Broń miała piętnastocentymetrowe ostrze i ciężką rączkę. Ferguson odłożył nóż i wsadził sobie kawałek ciasta do ust.