Выбрать главу

– Kiedy jeździsz na południe wygłaszać kazania w jakichś kościołach czy domach kultury, to czy za każdym razem dajesz taką samą przemowę, czy zmieniasz je w zależności od audytorium?

– Troche je zmieniam. Zależy do kogo mówię. W większości jednak zachowuję to samo przesłanie.

– A ich wpływ?

– Pozostaje ten sam.

– Powiedz mi, co mówisz.

– Mówię ludziom, jak Jezus zstąpił i przyniósł światło w ciemności celi śmierci, panie Cowart. Mówię im, jak wiara pozwala wytrwać w najbardziej niebezpiecznych czasach. Jak nawet najgorszy grzesznik może zostać dotknięty światłością i znaleźć ukojenie w słowach Boga. Mówię im, jak prawda zawsze wznosi się i przecina zło niczym świecący miecz i ukazuje drogę do wolności. A oni mówią „Amen”, panie Cowart, ponieważ jest to przesłanie, które koi serce i duszę, prawda?

– Myślę, że tak. A tutaj w Newark regularnie uczęszczasz do kościoła?

– Nie. Tutaj jestem studentem. Cowart kiwnął głową.

– Ile razy przemawiałeś?

– Osiem, może dziewięć.

– Czy możesz podać nazwy kościołów, domów kultury, cokolwiek?

– To do artykułu?

– Podaj mi nazwy.

Ferguson popatrzył twardo na Cowarta, następnie wzruszył ramionami, jak gdyby bez zainteresowania. Lotem błyskawicy wyrecytował krótką listę kościołów. Baptystów, Zesłania Ducha Świętego, unitariańskich, dodając nazwy kilku domów kultury. Następnie szybko wymienił nazwy miast. Cowart pospiesznie zapisał informacje. Jego pióro skrzypiało o papier, a notatki falowały pomiędzy niebieskimi liniami na kartce. Ferguson skończył, czekając na reakcję Cowarta, który liczył poszczególne pozycje. Perrine było na liście.

– Tylko siedem.

– Być może zapomniałem o jednej czy dwóch.

Cowart wstał, poderwany na nogi przez niepokój, jaki zakiełkował w nim. Oddalił się od Fergusona, podchodząc do szafki z książkami. Przejrzał tytuły, podobnie jak uczyniła to Shaeffer, kiedy odwiedziła to mieszkanie.

– Chyba jesteś ekspertem po przeczytaniu tego wszystkiego – powiedział. Ferguson przyjrzał się uważnie reporterowi.

– Lektura obowiązkowa.

Cowart obrócił się twarzą do książek.

– Dawn Perry – powiedział cicho. Przesunął się za biurko, jak gdyby miało mu dostarczyć chwilowej ochrony, jeśli Ferguson ruszyłby za nim.

– Nazwisko nie wydaje mi się znajome – odparł Ferguson.

– Mała dziewczynka. Czarna. Jakieś dwanaście lat. Po drodze do domu z klubu pływackiego pewnego sierpniowego wieczoru, kilka dni po twojej przemowie.

– Nie rozumiem. Czy powinienem ją znać?

– Myślę, że tak. Perrine, Floryda. Klub pływacki, jakieś trzy, cztery przecznice od Pierwszego Kościoła Baptystów w Perrine. Czy powiedziałeś wspólnocie o świetle Jezusa, które spłynęło na ciebie? Domyślam się, że oni nie wiedzieli, co jeszcze może oznaczać to światło.

– Zadaje pan pytanie, panie Cowart?

– Tak. Dlaczego ją zabiłeś?

– Mała dziewczynka nie żyje?

– Zniknęła. – Nie zabiłem jej.

– Nie? Byłeś tam. Ona znika.

– Czy to pytanie, panie Cowart?

– Powiedz mi, jak to zrobiłeś.

– Nie zrobiłem niczego tej małej dziewczynce. – Ferguson pozostał chłodny i zrównoważony. – Nie zrobiłem niczego żadnej małej dziewczynce.

– Nie wierzę ci.

– Wiary, panie Cowart, ci u nas dostatek. Ludzie uwierzą prawie we wszystko. Uwierzą, że UFO odwiedzają małe miasteczka w Ohio i że widziano Elvisa kupującego czekoladowe batoniki w przydrożnym sklepie. Uwierzą, że CIA truje wodę i że Stanami Zjednoczonymi faktycznie rządzi tajna organizacja. Dużo trudniej, panie Cowart, jest coś udowodnić. – Przyjrzał się reporterowi. – Na przykład morderstwo.

Cowart pozostał nieruchomy, słuchając głosu, który zdawał się owijać się wokół niego.

– Potrzebujesz motywu, potrzebujesz okazji i potrzebujesz namacalnego dowodu. Coś naukowego i pewnego, co jakiś ekspert może przedstawić w sądzie i powiedzieć, że bez wątpienia to się wydarzyło, dowody typu odciski palców czy próbki krwi. Czy może ten nowy test DNA, panie Cowart. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Bo ja tak. Potrzebuje pan świadka, a nie mając go, może poświadczenia współwinnego. Jeśli nie będzie pan miał któregoś z nich, to w najlepszym razie pozostaje panu zeznanie. Słowa zabójcy, miłe i wyraźne i nie poddawane pod dyskusję, ale znamy się na tym, prawda? Pan musisz mieć wszystkie te rzeczy, wszystko powiązane ze sobą w miły łańcuszek, ponieważ w przeciwnym razie nie pozostanie panu nic z wyjątkiem paskudnych przeczuć i domysłów. Jakaś mała dziewczynka zniknęła właśnie na przedmieściach tego dużego, starego, diabelskiego miasta, panie Cowart, a ja na szczęście byłem w tym mieście dwa dni wcześniej, no cóż, to nie dowodzi niczego, prawda? Jak pan myśli, ilu zabójców znajduje się w Miami w określonym momencie? Ilu ludzi pokusiłoby się o porwanie jakieś małej dziewczynki, która właśnie wraca do domu? Myśli pan, że tamtejsze gliny nie rozesłały listów gończych i nie przesłuchały wszystkich podejrzanych? Zrobili to, panie Cowart. Jestem tego pewny. Ale wiesz pan co? Nie jestem na niczyjej liście. Już nigdy więcej. Ponieważ jestem niewinnym człowiekiem, panie Cowart. Pomógł mi pan w tym. I zamierzam takim pozostać.

– Ile? – zapytał Cowart, zniżając głos prawie do szeptu. – Sześć? Siedem? Czy za każdym razem, jak wygłaszasz przemowę, ktoś umiera?

Oczy Fergusona zamieniły się na moment w dwie szparki, lecz jego głos pozostał nie zmieniony.

– Zbrodnia białego człowieka, panie Cowart. Nie wie pan o tym?

– Co?

– Zbrodnia białego człowieka. Niech pan pomyśli o wszystkich mordercach, o których pan czytał. Wszystko to jacyś Speckowie, Bundyowie, Gacyowie, Henleyowie, Lucasowie i nasz stary kumpel Blair Sullivan. Biali ludzie. Kuba Rozpruwacz i Sinobrody. Biali ludzie. Kaligula i Vlad Palownik. Biali ludzie, panie Cowart. To wszystko biali ludzie. Zrób pan sobie wycieczkę po jakimś więzieniu i wskażą panu Charliego Mansona czy Davida Berkovitza, i zobaczy pan białych ludzi, którzy poddają się dziwnym żądzom. To nie o to chodzi, że nie zdarzy się od czasu do czasu jakiś wyjątek, który potwierdza regułę. Coś jak Wayne Williams z Atlanty; lecz w jego sprawie jest zbyt wiele pytań. Do diabła, leciał nawet film w telewizji o tym, czy to on załatwił tych wszystkich młodych ludzi. Pamięta pan to, panie Cowart? Nie, porywanie małych dziewczynek z ulicy i pozostawianie ich martwych w jakimś ciemnym miejscu nie jest typowe dla czarnych ludzi. My popełniamy przestępstwa przemocy. Nagłe, niekontrolowane napady z nożami czy gnatami i hałasem. Przestępczość w mieście, panie Cowart, ze świadkami, z dowodami, a gdy gliny zaczynają krążyć dookoła, żeby wsadzić nas do więzienia, wtedy nie ma żadnych pytań. Gwałcenie dziewczyn uprawiających jogging, strzelanie do konkurujących handlarzy narkotyków i napady z bronią w ręku na ekspedientów przydrożnych sklepów, czy nie tak, panie Cowart? Typowe rzeczy, które sprawiają, że biali ludzie kupują fantastyczne alarmy, zakładają je w swoich domach na przedmieściach i karmią system sprawiedliwości ich dzienną normą przypadającą na czarnych. Lecz nie seryjne zabójstwa. I wie pan co jeszcze, panie Cowart?

– Co?

– To jest droga, którą ten system preferuje. System nie jest wygodny dla zjawisk, które nie pasują do statystyk i kategorii.

Ferguson spojrzał w jego kierunku.

– Jak zamierza pan napisać to opowiadanie, panie Cowart? To, które nie pasuje do jakiejś miłej, bezpiecznej, oczekiwanej szufladki? Czy rzeczywiście gazety są dobre w przekazywaniu ludziom tak dziwnych wiadomości? Tak nieoczekiwanych? Czy wykonuje pan pracę reporterską, wykorzystując ciągle te same materiały, zmieniając jedynie twarze i słowa?