Ferguson przechylił się do tyłu, wskazując nóż myśliwski.
– Zbyt wiele możliwości. Pod tym względem ma pan rację. Zbyt wiele dziur do przykrycia. Każdy student kryminalistyki wiedziałby o tym. – Ferguson wpatrywał się w niego uparcie. – Wciąż jednak nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł, panie Cowart.
– Napiszę – zauważył miękko Cowart.
– Wie pan co? Są inne sposoby na wycięcie czyjegoś serca. Nie zawsze trzeba używać dużego, myśliwskiego noża…
Ferguson sięgnął i chwycił za ostrze. Podniósł nóż machając nim tak, że słaba smuga szarego światła, które pokonało drogę od okna, odbiła się od stali.
– … Nie, proszę pana. Niezupełnie. Chodzi mi o to, że może pan pomyśleć, że to byłby najłatwiejszy sposób na wycięcie panu serca, panie Cowart, ale naprawdę nie jest.
Ferguson wciąż trzymał nóż przed sobą.
– Kto mieszka na Wildflower Drive numer 1215, panie Cowart?
Cowart poczuł falę osłabiającego gorąca.
– Na miłych przedmieściach Tampa. Codziennie jeździ żółtym szkolnym autobusem. Bawi się w parku kilka przecznic dalej. Lubi pomagać mamie w zakupach i patrzeć na swego małego braciszka. Oczywiście teraz nie mógłbyś zaopiekować się tym dzieckiem, prawda? I nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłbyś zaopiekować się również matką. Rozwód sprawia czasami, że ludzie są przepełnieni uczuciem nienawiści, i dlatego nie mogę na pewno powiedzieć, co pan do niej czuje… ale ta mała dziewczynka? To zupełnie inna sprawa.
– Skąd wiesz o…
– Byli w gazecie. Po tym jak otrzymał pan nagrodę. – Ferguson uśmiechnął się do niego. – A ja lubię przeprowadzać badania. Dowiedzenie się o nich nie było zbyt trudne.
Strach całkowicie zapanował nad Cowartem. Ferguson mówił dalej, patrząc na reportera.
– Nie, panie Cowart. Nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł. Myślę, że nie ma pan żadnych faktów. Myślę, że nie ma pan żadnego dowodu. Czy nie mam racji, panie Cowart?
– Zabiję cię – wychrypiał Cowart.
– Zabijać mnie? Po co?
– Zbliż się tylko…
– I co?
– Powiedziałem, że cię zabiję.
– To sprawiłoby panu dużo przyjemności, prawda, panie Cowart? Nie ma żadnej sprawy po zrobieniu czegoś takiego, co nie? Wciąż dręczy pana to wspomnienie, prawda? Budziłby się pan i szedł spać z tą myślą. Byłaby w każdym pana śnie. Byłaby zawsze, prawda, panie Cowart?
– Zabiję cię – powtórzył reporter.
Ferguson potrząsnął głową.
– Nie wiem. Nie wiem, czy wie pan wystarczająco dużo o śmierci i umieraniu, żeby zrobić coś takiego, ale powiem coś panu teraz, panie Cowart.
– Co?
– Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci.
Ferguson podniósł się, pochylił się w przód i otworzył kieszeń magnetofonu. Wyciągnął kasetę, wsunął ją do kieszeni. Potem podniósł magnetofon ze stolika i nagłym ruchem rzucił w kierunku reportera, który zdążył go złapać, zanim sprzęt rozbił się o podłogę.
– Ten wywiad – powiedział zimno Ferguson – nigdy nie miał miejsca.
Wskazał drzwi.
– Te słowa? Nigdy nie zostały wypowiedziane – wyszeptał Ferguson patrząc na reportera. – Jaki artykuł ma pan napisać, panie Cowart?
Cowart potrząsnął głową.
– Jaki artykuł, panie Cowart?
– Żadnego artykułu – odparł chrapliwym i załamującym się głosem.
– Tak myślałem – odparł Ferguson.
Cowart, kiwając głową, wyszedł potykając się na korytarzu. Ledwie zdał sobie sprawę, że drzwi za nim się zatrzasnęły. Stęchłe i przesycone wilgocią powietrze otuliło go w ciemności. Rozpiął kołnierzyk koszuli, starając się poluzować go i złapać oddech. Z trudem zszedł po schodach, rzucił się na drzwi wejściowe, otwierając sobie drogę na ulicę. Na jego płaszczu i twarzy pojawiły się pierwsze krople deszczu. Nie obejrzał się w tył, w stronę mieszkania, lecz zaczął biec, tak jakby wiatr na jego twarzy mógł usunąć strach. Widział, jak Tanny Brown wysiada z wynajętego wozu. Oddychając ciężko, Cowart machnął na niego, dając do zrozumienia, żeby policjant wsiadł z powrotem do samochodu. Potem chwycił klamkę, otworzył drzwi, wskakując natychmiast do środka. Poczuł, jak otula go ciepłe i wilgotne wnętrze.
– Zabierz mnie stąd – wyszeptał.
– Co się stało? – zapytał Brown.
– Zabierz mnie stąd, do cholery! – krzyknął Cowart.
Sięgnął ręką i przekręcił kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić samochód. Silnik warknął głucho i zaskoczył, pracując równomiernie.
– Jedź, do diabła! Jedź!
Oczy Tanny’ego Browna rozszerzyły się w zdziwieniu, lecz wrzucił bieg i ruszył ulicą, zatrzymując się jedynie przy jej północnym końcu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzył okno w wozie.
– Bruce, zostańcie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona.
– Jak długo?
– Po prostu obserwujcie. – Dokąd wy…
– Po prostu nie strać Fergusona z oczu. Wilcox kiwnął głową.
Cowart walnął w deskę rozdzielczą.
– Jedź! Do diabła! Zabierz mnie stąd!
Tanny Brown nacisnął na pedał gazu i ruszyli szybko, pozostawiając za sobą dwójkę zakłopotanych detektywów.
Rozdział dwudziesty trzeci
Detektywi spędzili większą część dnia w samochodzie zaparkowanym pół przecznicy od domu, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Ich nadzór nie miał w sobie nic z wyrafinowania; w ciągu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwóch przecznic – nie tylko kryminaliści z natury i z zamiłowania – wiedzieli o ich obecności. W zasadzie jednak pozostawiono detektywów w spokoju.
Pomniejszy handlarz narkotyków, korzystający zwykle z miejsca, w którym zaparkowali samochód, przeklął ich głośno i zaczął szukać jakiejś spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwóch członków lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych ćwiekami i w opaskach na głowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymało się na chwilę przy wynajętym wozie, drwiąc sobie z pary gliniarzy i czyniąc nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzył okno i krzyknął, żeby zniknęli mu z oczu, roześmiali się mu w twarz, naśladując jego południowy akcent. W ich głosie malowało się zawzięte rozbawienie i skrywana groźba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinów pod cienkimi czarnymi płaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawiły na pokaz to, co miały do zaoferowania, w stronę detektywów, jakby wyczuwając, że pozostaną niewzruszeni na powab ich ciał. Kilku zniedołężniałych włóczęgów popychało walające się wszędzie kosze na zakupy wypełnione miejskimi odpadkami lub po prostu kuśtykali przez deszczowy dzień, pukając w szyby samochodu i prosząc o pieniądze. Kilku szczęśliwców odeszło przeliczając otrzymane od detektywów drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprócz przykrych słów od niewdzięcznego osobnika, z którym rozmawiali.
Dokuczliwa mżawka wygoniła większość podobnych łazęgów z otwartych ulic i sprawiła, że okoliczni mieszkańcy schronili się w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrójnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawiły, że miasto spowił mrok, potęgując ponury nastrój.
Detektywi zastanawiali się, zadając sobie co jakiś czas pytanie: „Co, u diabła, stało się Cowartowi?” Siedząc jednak w samochodzie, odizolowani od świata metalową skorupą nie mogli liczyć na szybką odpowiedź. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił do motelu, próbując skontaktować się z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadając żadnych dokładniejszych instrukcji z wyjątkiem krótkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalając godzinom mijać w daremnej frustracji.