Выбрать главу

Zjedli „szybki posiłek” ze sklepiku, w którym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawę w jednorazowych kubkach, która ostygła zbyt szybko. Bez końca wycierali wilgotną mgiełkę, jaka osiadała na przedniej szybie, chcąc zobaczyć, co się dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierując się do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystać z łazienki śmierdzącej dziwną mieszanką odoru środka dezynfekującego zwalczającego właśnie woń ekskrementów. Niewiele ze sobą rozmawiali, a kilka prób znalezienia wspólnego tematu nieodmiennie kończyło się długimi przerwami, podczas których niepodzielnie panowała cisza. Rozmawiali trochę o technikach śledczych, o różnicach w przestępstwach między Panhandle a Keys, zdając sobie sprawę, że te różnice były raczej wyszukane. Shaeffer pytała o Browna i Cowarta, lecz wkrótce zauważyła, że Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choć nie potrafił jasno powiedzieć dlaczego. Spekulowali trochę na temat Fergusona; Wilcox przekazywał Shaeffer swoje doświadczenia. Dziewczyna zapytała go o zeznania, a on odparł, że za każdym razem, kiedy uderzał Fergusona, miał wrażenie, jakby strząsał następną warstwę prawdy, podobnie jak strząsa się owoce z drzewa. Wyznał to bez żalu czy poczucia winy, a wręcz z odczuwalną złością, która ją zaskoczyła. Wilcox należał do ludzi o zmiennych nastrojach. Był o wiele bardziej wybuchowy niż ogromny porucznik. Napady szału Wilcoxa wydawały się nagłe i dramatyczne. Gniew Tanny’ego Browna wydawał się bardziej stonowany, chłodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, że Brown uległ pokusie, by to właśnie jego partner wyciągnął zeznanie od tego człowieka. To musiało być jakieś odchylenie, wyjście poza ramy jego moralności.

Nie dostrzegli żadnego śladu Fergusona, choć przeczuwali, że on już wie o ich obecności.

– Jak długo tu zostaniemy? – spytała Shaeffer. Światła ulicznych latarni daremnie próbowały rozproszyć otaczającą ich ciemność. – Nie pokazał się przez cały dzień. Może jest tam tylne wejście, a on prawdopodobnie polazł gdzieś i śmieje się teraz z nas.

– Niewiele dłużej będzie się śmiał – oparł Wilcox.

– Co my robimy? – kontynuowała Shaeffer. – Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji?

– Sens jest taki, że pozwalamy mu wiedzieć, że ktoś o nim myśli. Taki, że Tanny Brown kazał nam obserwować Fergusona.

– Zgadza się – odpowiedziała. Ale nie na zawsze, chciała dodać. Czas wydawał się przeciekać jej przez palce. Wiedziała, że Michael Weiss będzie się zastanawiał, gdzie ona się podziewa. Wiedziała również, że będzie musiała wymyślić jakiś dobry powód, dla którego wciąż była tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiący powód.

Wyciągnęła szeroko ręce i zaparła się nogami o podłogę samochodu, czując ból zesztywniałych mięśni.

– Nienawidzę tego – powiedziała.

– Czego? Obserwowania?

– Zgadza się. Właśnie obserwowania. To nie w moim stylu. – Jaki jest twój styl?

Nie odpowiedziała.

– Za jakieś dziesięć minut zrobi się ciemno. Zbyt ciemno.

– Już jest ciemno.

Wilcox wskazał na górę ku wejściu do mieszkania, nie komentując jednak swego gestu.

Shaeffer wyjrzała z samochodu. Pomyślała, że ulica wygląda podobnie jak płaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, które ich wcześniej zaczepiały; jakaś gładkość, poświata, syntetyczny połysk. Wyglądało to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczuła dreszcz przebiegający przez kręgosłup.

– Coś nie tak? – zapytał Wilcox, który zauważył kątem oka jej poruszenie.

– Nie – odparła czym prędzej. – Po prostu trochę skóra mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczająco okropne w dzień.

Powiodła spojrzeniem po ulicy.

– Pewnie tu jest zupełnie inaczej niż w domu – powiedział. – Sprawia, że czujesz się, jakbyś mieszkała w jaskini.

– Czy raczej w celi – dodała.

Jej torba leżała na podłodze, obok stóp. To była spora, obszerna skórzana torba, prawie plecak. Trąciła ją czubkiem buta, podnosząc delikatnie wierzch, odkrywając zawartość i upewniając się, czy wszystkie rzeczy, jakie się w niej znajdowały, są na swoim miejscu: notes, magnetofon, zapasowe kasety, portfel, odznaka, mała kosmetyczka, automatyczny pistolet.38 z dwoma dodatkowymi magazynkami załadowanymi nabojami o miękkich czubkach.

Wilcox zauważył jej ruch.

– Ja – uśmiechnął się – wciąż lubię trzy pięćdziesiąt siedem z krótką lufą. Dobrze leży pod kurtką. Można używać nabojów magnum. Powala niedźwiedzia.

Rozejrzał się w ogarniającej samochód ciemności.

– Sporo niedźwiedzi kręci się dookoła – dodał. Poklepał wysoko po lewej stronie swego płaszcza.

Gdzieś daleko zawyła syrena, niczym jakiś kot w gorączce. Odgłos narastał z każdą chwilą przybliżając się, po czym zaczął zanikać w oddali. Wilcox podniósł ręce i przecierał przez chwilę oczy.

– Jak myślisz, co oni robią? – zapytał.

– Nie mam pojęcia – odparła pospiesznie. – Dlaczego nie zmyjemy się stąd do diabła i nie sprawdzimy? To miejsce zaczyna mnie denerwować.

– Zaczyna?

– Wiesz, o co mi chodzi. – Zaniepokojenie pomieszane ze złością pojawiło się w jej głosie. – Jezu, spójrz na to miejsce. Czuję się, jakby mogło nas pożreć.

Po prostu połknąć. Ci dwaj gliniarze, którzy niedawno przywieźli mnie tutaj, również nie czuli się zbyt szczęśliwi, a przyjechaliśmy w dzień, i jeden z nich był czarny.

Wilcox chrząknął potakująco.

Było dla nich jasne, chociaż przez cały dzień nie wyrazili swoich obaw, że sytuacja stała się ryzykowna; dwoje białych gliniarzy z Południa, z dala od obszaru podlegającemu ich kompetencji, z dala od swego domu, w nieprzyjaznym świecie.

– W porządku – wycedził Wilcox powoli. Spojrzał ponownie w ciemność ulicy. – Wiesz, co mnie rusza? – zapytał.

– Nie. Co?

– Wszystko wygląda tak cholernie staro. Staro i wydaje się zużyte. – Wskazał przez przednią szybę, w kierunku ulicy, nie pokazując jednak niczego konkretnego.

– Umiera – powiedział. – Wygląda, jakby wszystko umierało.

Siedział sztywno w fotelu, wpatrując się w otaczający ich świat.

– Nie wiem jak, ale sądzę, że on to jakoś wymyślił. Mam wrażenie, że jest o krok czy dwa od nas. Prowokuje nas do ruchu. – Jego głos zmienił się w przesycony gniewem szept.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła Shaeffer. – Co prowokuje? Co wymyślił?

– Chciałbym go dostać jeszcze raz – kontynuował, ignorując jej pytania. – Jeszcze raz zbić na kwaśne jabłko. Tym razem nie pozwoliłbym mu się wykiwać.

– Wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz – powiedziała zaalarmowana chłodem w jego głosie.

– Chciałbym jeszcze raz znaleźć się z nim sam na sam. Sami, w małym pokoju, i zobaczyć, czy tym razem też uda mu się odejść.

– Jesteś szalony.

– Zgadza się. Szalony obłąkaniec. Kapujesz? Shaeffer ponownie wcisnęła się w swój fotel.

– Porucznik Brown wydał rozkazy.

– Pewnie. I my je wykonaliśmy.

– No więc wynośmy się stąd. Dowiedzmy się, co mamy robić. Wilcox potrząsnął głową.

– Nie, dopóki nie zobaczę tego skurczysyna. Dopóki nie dowie się, że jestem w pobliżu.

Shaeffer podniosła ręce i zamachała nimi gwałtownie w powietrzu.

– Nie w ten sposób mamy się nim zajmować – powiedziała szybko.

– Nie znasz jeszcze tego uczucia, co? – odparł Wilcox przez zaciśnięte zęby. – Zgubiłaś już jakiegoś? Od jak dawna siedzisz w przestępstwach? Nie dość długo, do diabła. Jeszcze nie natrafiłaś na takiego jak Ferguson.