Выбрать главу

W porządku, powiedział do siebie detektyw. Ty też się zmęczyłeś, skurczybyku. Złap oddech, ale i tak już stamtąd nie umkniesz.

Nie zważając na promieniujący ból w prawej dłoni, przebiegł ostatnie kilka metrów, przedarł się przez zniszczone ogrodzenie pustej parceli. W końcu dopadł do drzwi opustoszałego budynku, dysząc z wyczerpania.

W porządku, powtórzył. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął chusteczkę i jak najdokładniej przewiązał nią okaleczoną dłoń. Niewiele widział w ciemności, lecz podejrzewał, że konieczne będzie założenie szwów. Pokręcił głową. Prawdopodobnie również zastrzyk przeciwko tężcowi. Zawiązał chusteczkę, która momentalnie nasiąkła krwią. Opuchlizna na dłoni wydawała się coraz większa i przez moment zastanowił się, czy firma ubezpieczeniowa z okręgu Escambia zajmie się tym. To ich obowiązek, pomyślał. Musi tak być. Zazgrzytał zębami, czując ból przeszywający całe ramię. Miał nadzieję, że jakiś cholerny lekarz rzuci jakieś cholerne zaklęcie na tę cholerną, paskudną ranę i żadna cholerna operacja nie będzie potrzebna. Rozejrzał się po wąskiej uliczce. Wilgotne, przemoczone deszczem śmieci walały się wszędzie, zagradzając w kilku miejscach drogę. Spojrzał w górę, chcąc się przekonać, czy w jakimś pobliskim budynku tętni życie. Nikogo jednak nie zauważył. Żadnego światła. Dzielnica wyglądała na całkowicie opustoszałą; jakieś porzucone domy, może magazyny. Ciężko stwierdzić. Jedynie kilka ulicznych latarni rzucało mętne, przyćmione światło.

Zastanowił się przez chwilę. Gdyby dojrzał gdzieś detektyw Shaeffer… Wtedy to nie byłoby już wyrównanie rachunków, miło jednak czuć jakieś ubezpieczenie za plecami.

Odpędził od siebie wątpliwości, pozwalając pojawić się innemu, bardziej znanemu uczuciu. Nie potrzebuję pomocy, by dopaść tego skurczybyka. Nawet jedną ręką mogę sobie z nim poradzić.

Wierzył w to całkowicie. Wszedł na schody.

Ferguson zostawił drzwi otwarte i teraz zdawały się zapraszać do środka. Detektyw stanął po jednej stronie wejścia, nasłuchując uważnie. Zawahał się na chwilę, po czym wyjął rewolwer z kabury pod pachą. Ciężar broni był niemożliwy do wytrzymania dla uszkodzonej ręki. Wydawało mu się, że trzyma rozgrzane do czerwoności węgle. Zacisnął oczy, przekładając rewolwer do lewej ręki. Po chwili spojrzał na swoją broń. Czy można w cokolwiek trafić trzymając rewolwer w lewej dłoni? Mówił do siebie w drugiej osobie. Czy jesteś pewien? Przypuśćmy, że facet jest uzbrojony. Poradzisz sobie. Dopadniesz tego skurczybyka. Aresztuj go i zobaczymy co później. Nawet jeśli będziesz musiał go wypuścić. Zastrasz go trochę. Spraw, żeby dotarło do niego, że jest w dużych tarapatach i ty mu je załatwiasz.

Zastanawiał się nad każdym dźwiękiem dochodzącym z wnętrza budynku, próbując go określić, zanalizować i zaszufladkować. Klasyfikował najmniejszy szmer, nadając mu kształt i tożsamość. Musiał być pewny, że nie ma się czego obawiać. Odgłos kapania to deszcz przeciekający przez dziurawy dach. Nikły szum to odgłos ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Chrapliwy odgłos to jego własny oddech. Usłyszał, jak wewnątrz budynku zatrzeszczały deski podłogowe.

Tam jest, pomyślał Wilcox. Jest blisko. Jest w środku i blisko.

Wziął głęboki oddech i wszedł do budynku.

Z początku odniósł wrażenie, że został okryty jakimś kocem. Słabe światło latarni ulicznych zniknęło całkowicie. Przeklinał samego siebie za to, że nie zabrał latarki. Przyszło mu na myśl, że własną zostawił na Florydzie. Żałował, że nie pali. Teraz miałby przy sobie przynajmniej zapałki, lub jeszcze lepiej zapalniczkę. Starał się przypomnieć sobie, czy Ferguson pali, i doszedł do wniosku, że tak. Przyczaił się nieruchomiejąc i nastawiając czujnie uszy, by zlokalizować uciekiniera, pozwolił oczom przyzwyczaić się do ciemności. Nie widział zbyt wiele, ale to musiało mu wystarczyć.

Ostrożnie zagłębiał się w otchłań ciemności. Dostrzegł schody prowadzące na górę i obok po prawej schody wiodące na dół. Stara kamienica, pomyślał. Kiedy tu ktokolwiek mieszkał? Postąpił krok do przodu i stara podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Nowa przerażająca myśl zakiełkowała mu w głowie.

Jezu. Przecież w podłodze może być jakaś dziura czy coś w tym rodzaju. Przypuśćmy, że te schody się zarwą? Zdrową ręką, w której ściskał broń, starał się utrzymać równowagę, trzymając ją prostopadle do ciała, wyczuwał nią ścianę, a prawą rękę cały czas przyciskał do piersi. Wybrał schody prowadzące na dół. Przez głowę przemknęła mu nagła myśclass="underline" Ferguson to szczur, stworzenie ziemne. Pójdzie na dół, głębiej. Tam będzie się czuł bezpieczny.

Zatrzymał się, ponownie nasłuchując.

Nic. Żadnego szmeru, żadnego odgłosu.

To nic nie znaczy, powiedział do siebie. On tu jest.

Ruszył powoli naprzód, wyczuwając drogę przed sobą, jak tylko potrafił najlepiej. Przeklinał wszelkie odgłosy, jakie czynił. Wydawało mu się, że jego własny oddech drapie w ciemności niczym paznokcie drapiące tablicę. Każdy krok wydawał się grzmotem. Wnętrze budynku wydawało się huczeć i dudnić.

Zwalczył chęć odezwania się, czekając aż znajdzie się zupełnie blisko uciekiniera i każe mu się poddać. Schody wydawały się solidne, lecz nie ufał im. Stąpał ostrożnie, testując każdy stopień jak ktoś niechętny do kąpieli, kto zbyt długo sprawdza zimną wodę. Doliczył się dwudziestu dwóch stopni, zanim stanął w wejściu do piwnicy. Powitało go zimne i wilgotne powietrze. Zszedł z ostatniego stopnia i poczuł pod stopami twardy beton. Dobrze, pomyślał. Będzie ciszej. Postąpił krok naprzód i wdepnął w kałużę wody, która natychmiast przesiąknęła przez buty. Do diabła, zaklął w duchu.

Zastygł w bezruchu, nasłuchując ponownie. Nie był pewien, czy słyszy oddech Fergusona, czy swój. Jest blisko, pomyślał detektyw. Wstrzymał oddech, by zlokalizować obecność ściganego.

Blisko. Bardzo blisko.

Wziął głęboki oddech i poczuł okropny zapach porażający go złością, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Włoski na karku stanęły mu dęba, a na ramiona spłynęła fala gorąca, mimo chłodu panującego w piwnicy.

Coś tu umarło. Aż krzyknął w duchu. Coś tu jest martwego. Blisko.

Obrócił głową, próbując dojrzeć cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czuł się jak ślepiec.

Paraliżujący strach i podniecenie przeszyły go w jednej sekundzie. Zrobił trzy małe kroki w głąb piwnicy, wciąż przytrzymując się ściany zdrową ręką, w której trzymał rewolwer. Ściana wydała się miękka i mokra. Wyobraził sobie szczury, pająki i człowieka, którego ścigał.

Nie potrafił dłużej wytrzymać napięcia.

– Ferguson, chłopcze, wyjdź. Jesteś, do kurwy nędzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnieś pieprzone łapy do góry i wyłaź.

Słowa zdawały się odbijać echem w małym pomieszczeniu, zamierając po chwili i ustępując miejsca wszechobecnej ciszy.

Czekał przez moment, lecz nie usłyszał odpowiedzi.

– Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skończ z tym gównem. Nie jest warte kłopotów.

Zrobił następny krok w przód.

– Wiem, że tu jesteś, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwątpienie nagle chwyciło go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywniał pod wpływem napięcia, strachu i złości.

– Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jeśli natychmiast nie wyjdziesz!