Umarło kilku ludzi, którzy nie umarliby, gdyby nie ty. Małe dziewczynki.
Sullivan odnalazł bezpieczeństwo w przypadkowości swoich morderstw. Mordował nie znanych sobie ludzi, którzy na swoje nieszczęście przypadkiem znaleźli się na jego drodze. Przez minimalizację śladów morderstwa ograniczał możliwości prowadzenia śledztwa przez policję. Cowart przypuszczał, że Ferguson robił dokładnie to samo. Dowiedział się wszystkiego od prawdziwego eksperta. Sullivan nauczył Fergusona jednej podstawowej rzeczy: jak zostać uczniem swoich obrzydliwych pragnień.
Przypomniał sobie podróż do biblioteki „Journala” i w jego umyśle pojawił się nagłówek niewielkiego artykułu:
POLICJA TWIERDZI, ŻE NIE MA ŻADNYCH ŚLADÓW W SPRAWIE ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI
Oczywiście, że nie, pomyślał. Nie ma żadnych śladów. Nie ma żadnego prawdziwego dowodu. Przynajmniej żadnego jaki byście znali. Po prostu jeden zupełnie niewinny człowiek spędza czas wyrywając dzieci z tego świata.
Cowart odetchnął głęboko i pozwolił wszystkim zgromadzonym informacjom, przypuszczeniom i wyobrażonej zbrodni runąć z siłą wodospadu na swoją głowę; potoki zła połączyły się razem w jeden gwałtowny motyw, pędząc ku jego córce. Wydawało mu się, że do tego momentu żył w mrocznej moralności. Wszystkie śmierci, które opisały jego stosunki z Blairem Sullivanem i Robertem Earlem Fergusonem, znalazły się poza jego kontrolą. Teraz coś się zmieniło.
Cowart schował głowę w dłoniach i myślał. Czy on właśnie w tej chwili zabija kogoś? Dzisiaj? Wieczorem? Kiedy? W przyszłym tygodniu? Podniósł głowę i spojrzał w lustro zawieszone nad toaletką.
– A ty, ty cholerny głupcze, obawiałeś się o swoją reputację!
Potrząsnął głową, patrząc jak strofuje go własne odbicie. Teraz nie będzie żadnej reputacji, aż do czasu gdy coś zrobisz, i zrobisz to szybko, powiedział do siebie.
Co ja mogę zrobić?
Przypomniał sobie artykuł swojej przyjaciółki Edny McGee, który napisała kiedyś dla „Journala”. Dowiedziała się, że policja z jednego z przedmieść Miami prowadziła śledztwo w sprawie sześciu napadów z gwałtami, które zdarzyły się wzdłuż jednej z autostrad. Kiedy skonfrontowała się z detektywami prowadzącymi śledztwo, domagali się, żeby nie napisała nawet słowa. Poskarżyli się, że gwałciciel po przeczytaniu artykułu w gazecie zorientowałby się, że są na jego tropie, i mógłby zmienić swoje rutynowe postępowanie, swój wyróżniający się styl, zmienić obszar działania i wyślizgnąć się z zastawionych sideł i obszaru planowanej pułapki. Edna McGee zgodziła się na tę prośbę, po czym nie dotrzymała obietnicy, wierząc, że mądrzej będzie ostrzec inne nie spodziewające się niczego kobiety, które podróżują nocą na szlaku gwałciciela.
Te artykuły ukazały się na pierwszej stronie. Niedzielne wydanie, ponad nagłówkami wraz z budzącym grozę portretem pamięciowym podejrzanego, który spozierał w ponurych czarno-białych barwach z setek tysięcy gazet zalewających ulice. Jak można było przewidzieć, detektywi zajmujący się tą sprawą wściekli się sądząc, że cały ten zgiełk wystraszy przestępcę.
Wydarzyło się jednak coś zupełnie innego. Gwałciciel nie popełnił sześciu gwałtów, lecz jak się okazało około czterdziestu. Prawie czterdzieści kobiet zostało napadniętych, lecz większość, w bólu i upokorzeniu, nie zgłosiła się na policję. Wracały do domu po brutalnym wykorzystaniu, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe, że wciąż żyją, starając się zakamuflować swoje rany i zszargane poczucie własnej wartości. Jedna po drugiej dzwoniły do Edny, przypomniał sobie Cowart. Łzy i wahanie, szlochające głosy, nie mogące przekazać swego nieszczęścia przez strach, jaki trzymał je w kleszczach, lecz zdesperowane, gotowe opowiedzieć o swym nieszczęściu reporterce, która mogła uchronić inną kobietę przed dostaniem się w ręce tego mężczyzny. W ciągu kilku dni od ukazania się artykułu zadzwoniły wszystkie, zachowując anonimowość. Każda myślała, że jedynie ona padła ofiarą gwałciciela; osamotniona ofiara. Do końca tygodnia Edna miała już pełny numer rejestracyjny samochodu gwałciciela, dużo bardziej udoskonalony opis pojazdu i samego zbrodniarza, i dziesiątki innych szczegółów, które pewnej nocy doprowadziły policję pod drzwi mężczyzny w dwa tygodnie po ukazaniu się artykułu, właśnie w chwili gdy szykował się do ucieczki.
Cowart sięgnął pamięcią wstecz. Zważył groźbę Fergusona w rękach wyobrażając sobie, że jest ona czymś namacalnym.
Zrób to, powiedział do siebie.
Zbierz to wszystko, wszystkie kłamstwa, pomyłki, nielegalnie uzyskany dowód, wszystko, zamieść to w artykule i wydrukuj w gazecie. Zrób to natychmiast, nie dając mu szansy na następny ruch. Napadnij na niego słowami, a potem biegnij i ukryj córkę.
To twoja jedyna broń.
– Oczywiście – powiedział na głos – kumple z branży obedrą cię ze skóry za napisanie tego artykułu. Następnie zostaniesz zarżnięty i poćwiartowany, a twoja głowa umieszczona na palu. Potem zacznie wrzeć, ponieważ twoja była żona i jej nowy mąż znienawidzą cię, a córka zrozumie i może, przy odrobinie szczęścia, nie znienawidzi. To jest jednak jedyny sposób.
Usiadł ponownie na łóżku i pomyślał. Tym uczynkiem sprowadzisz cały świat na swoją i jego głowę. A potem może każdy dostanie to, na co zasłużył. Nawet Ferguson.
Wielkie nagłówki, kolorowe zdjęcia. Upewnić się, że pójdzie to przez radio i znajdzie się w tygodnikach. Pojawi się w audycjach telewizyjnych. Wykrzyczy prawdę na temat Fergusona, aż ogłuszy go i pokona wszystkie jego zaprzeczenia. Wtedy nikt już niczego nie zignoruje. Otoczą go, gdziekolwiek się uda, z notatnikami, błyskami fleszów i światłami kamer. Zwrócą na niego uwagę, tak że gdziekolwiek spróbuje się ukryć, będzie jak w blasku reflektora. Nie pozwolą mu zejść do podziemia, gdzie mógłby robić to co do tej pory.
Powstrzymają jego niewidzialność. To go zabije, pomyślał Cowart.
Czy jesteś mordercą, Cowart?
Mogę być.
Sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do Willa Martina, i w tym momencie usłyszał ostre pukanie do drzwi. Prawdopodobnie Tanny Brown, pomyślał.
Wstał z głową przepełnioną słowami z artykułu, który przygotowywał. Otworzył drzwi i zobaczył stojącą w korytarzu Andreę Shaeffer.
– Czy on tu jest?
Miała mokre i potargane włosy. Deszcz spływał strugami z jej płaszcza, tworząc na nim ciemne smugi. Spojrzała za Cowarta, desperacko przeszukując wzrokiem mały pokój. Nie zdążył się odezwać, gdy zapytała ponownie:
– Czy Wilcox jest tutaj? Rozdzieliliśmy się.
Potrząsnął głową, ale odepchnęła go i przeszła obok. Rozejrzała się po pokoju.
– Myślałam, że będzie tutaj. Gdzie jest porucznik Brown?
– Wróci za chwilę. Czy coś się stało?
– Nie! – wysapała i kontynuowała już spokojniej: – Straciliśmy się z oczu. Próbowaliśmy śledzić Fergusona. On szedł za nim, ja zostałam w wozie. Myślałam, że do tej pory już zadzwonił.
– Nie. Żadnych telefonów. Zostawiłaś go?
– On zostawił mnie! Kiedy przyjdzie porucznik Brown?
– W każdej chwili może się zjawić.
Skierowała się w stronę małego pokoju i zdjęła przemoczony płaszcz. Cowart zauważył, że dziewczyna drży.
– Zmarzłam – powiedziała. – Muszę napić się kawy. Muszę się przebrać. Wszedł do łazienki, z której wziął biały kąpielowy ręcznik.
– Trzymaj. Wytrzyj się.
Przetarła ręcznikiem głowę, a następnie oczy. Zauważył, jak przytrzymała ręcznik przy twarzy, chowając ją na chwilę w puszystą białą bawełnę. Oddychała ciężko, gdy opuściła ręcznik. Cowart właśnie zamierzał zadać następne pytanie, gdy ktoś zapukał.
– Może to Wilcox – powiedziała z nadzieją w głosie.