Выбрать главу

Cowart zamknął za sobą drzwi i usiadł na skraju łóżka. Przez kilka sekund spoglądał na telefon, jakby w oczekiwaniu, że zadzwoni. W końcu podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk z numerem osiem, by uzyskać połączenie międzymiastowe, a następnie zaczął wystukiwać numer do byłej żony i córki w Tampa. Wcisnął dziewiątkę i jedenastkę, po czym przerwał.

Nie przychodziło mu do głowy nic mądrego, co mógłby im powiedzieć. Nie miał nic do dodania do tego, co powiedział wczesnym rankiem. Nie chciał dowiedzieć się, że nie skorzystały z jego porady i nadal pozostawały narażone na atak, siedząc sobie w swoim przyjemnym domku. Wolał wyobrazić sobie córkę odpoczywającą bezpiecznie w Michigan.

Rozłączył linię, wcisnął ponownie ósemkę i wystukał numer do głównej centrali „The Miami Journal”. Porozmawiam z Willem lub z Edną, pomyślał. Może z redaktorem działu miejskiego albo z głównym wydawcą, albo z kopistą. Po prostu chciał porozmawiać z kimś z gazety.

– „Miami Journal” – odezwał się kobiecy głos.

Nie odpowiedział.

– „Miami Journal” – powtórzyła już nieco zirytowana. – Halo?

Przerwała rozmowę, zostawiając go trzymającego milczący telefon w rękach.

Pomyślał o Vernonie Hawkinsie, zastanawiając przez chwilę, jak wykręcić numer do nieba. A może do piekła, pomyślał próbując żartować z samym sobą. Co powiedziałby Hawkins? Powiedziałby, żebym zrobił to dobrze, a potem pozbierał życie do kupy i zaczął normalnie żyć. Stary detektyw nie miał czasu dla głupców.

Wzrok Cowarta ponownie spoczął na telefonie. Kręcąc głową, jak gdyby odmawiał wykonania rozkazu, który wcale nie został wydany, przycisnął słuchawkę do ucha i połączył się z recepcją motelu.

– Tu Cowart z pokoju sto jeden. Chciałbym zamówić budzenie na piątą rano.

– Oczywiście, proszę pana. Wstajemy wcześnie?

– Zgadza się.

– Pokój sto jeden, piąta rano. Przyjąłem, proszę pana.

Odłożył słuchawkę i ponownie usiadł na łóżku. Poczuł osłabiające rozbawienie na myśl, że jedyną osobą, z którą zdecydował się rozmawiać, był nocny portier z motelu. Położył głowę na poduszce i czekał, aż nadejdzie umówiona godzina.

Noc owinęła się dookoła niego jak nie dopasowany garnitur. Kaszmirowa gorąca wilgoć wypełniła czarne powietrze. Smugi błyskawic pojawiały się na odległym nieboskłonie. Potężna burza rozszalała się nad zatoką, daleko stąd, za linią brzegową Pensacola. Tanny Brown wyobraził sobie toczącą się gdzieś w oddali bitwę. Pachoula pozostała jednak cicha, jakby nieświadoma obecności potężnych sił, które ścierały się nieopodal. Skupił całą uwagę na spokojnej ulicy, którą właśnie przemierzał. Po prawej stronie dostrzegł szkołę, nieprzyjemnie wyglądającą w ciemności i oczekującą na tabuny dzieci, które wleją w nią znów życie. Jechał wolno, wsłuchując się w odgłosy opon samochodowych. Zatrzymał się na chwilę pod rozłożystą wierzbą i spojrzał przez ramię w tył, na szkolny budynek.

Tutaj się wszystko zaczęło. Dokładnie w tym miejscu wsiadła do samochodu. Czemu to zrobiła? Dlaczego nie zauważyła niebezpieczeństwa i nie uciekła w jakieś bezpieczne miejsce albo nie zawołała o pomoc?

Była w tym samym wieku co jego córka. Wystarczająco dorosła, by zagrażały jej wszelakie okrucieństwa tego świata, lecz nadal zbyt młoda, żeby zdawać sobie z nich sprawę. Pomyślał o wszystkich rozmowach z córką i Joanie Shriver, o swoich rozważaniach, czy powiedzieć im o grożących niebezpieczeństwach. Uciszał straszne myśli. Wolał dać dziewczynkom jeszcze jeden dzień, następną godzinę, minutę czy dwie niewinności i wolności, którą te chwile i dni niosły.

Wiedza powoduje straty, pomyślał.

Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy ktoś splunął mu w twarz słowem „czarnuch” i lekcję, jaką wyniósł z tego spotkania. Miał wtedy pięć lat i wrócił do domu zalany łzami. Matka pocieszyła go sprawiając, że poczuł się lepiej, lecz nie potrafiła zapewnić, że to się więcej nie powtórzy. Zdawał sobie sprawę, że od tego momentu pękła jakaś nić, że coś stracił. Poznajesz zło powoli, ale skutecznie, pomyślał. Uprzedzenie. Nienawiść. Przymus. Morderstwo. Każda lekcja zabiera ci kolejny kawałek nadziei charakterystycznej dla okresu młodości.

Uruchomił silnik i poprowadził wóz kilka przecznic dalej, do domu Shriverów. W kuchni i w pokoju gościnnym paliły się światła i przez chwilę zastanawiał się, czy nie podejść do drzwi i nie wejść do środka. Wiedział, że przyjęliby go miło. Poczęstowaliby kawą, może czymś do jedzenia. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale nie teraz. Teraz jestem dla nich tylko bolesnym wspomnieniem tych potworności.

Zaprosiliby go do środka, usadowili w salonie, a następnie czekaliby grzecznie, żeby powiedział, co go sprowadza. Musiałby wymyślić coś w miarę oficjalnie brzmiącego. Nie mógłby opowiedzieć im o tym, co się wydarzyło, ponieważ sam nie był pewny, czym jest rzeczywistość.

W końcu zaczęliby mówić o swojej córce, o tęsknocie, o miłości. Zbyt ciężko by było tego wszystkiego słuchać.

Obserwował jednak dom, aż światła zgasły i Shriverowie prawdopodobnie poszli spać.

Poczuł dziwne uczucie niewdzięczności, płynne, falujące. Przez chwilę naszła go okropna myśl, że Robert Earl Ferguson miał podobne odczucia poruszając się wśród ciemności, pozwalając jej otulić szczelnie i ukryć jego postać. Czy to właśnie tak jest? – zadał sobie pytanie. Nie potrafił na nie odpowiedzieć. Ruszył powoli. Przemierzał ulice, które znał od dzieciństwa, szepcące teraz o przemijających latach, o trwaniu. Potem wjechał do nowszych dzielnic na przedmieściu; one z kolei krzyczały o zmianie, o przyszłości. Czuł smak tego miasta, niczym rolnik zanurzający palce w ziemi. Znalazł się na swojej ulicy i dostrzegł wóz policyjny zaparkowany w połowie przecznicy. Zatrzymał się tuż obok niego.

Umundurowany policjant wyskoczył natychmiast zza kierownicy z rewolwerem w jednej ręce, puszczając wprost na Tanny’ego snop światła z latarki.

– To ja, porucznik Brown – powiedział spokojnie, wysiadając z samochodu. Młody policjant podszedł do niego.

– Jezu, poruczniku, diabelnie mnie pan wystraszył.

– Przepraszam. Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Wchodzi pan do środka? Chce pan, żebym poszedł z panem?

– Nie. Zostań tutaj. Mam inne problemy na głowie.

– Nie ma sprawy.

– Zauważyłeś coś podejrzanego?

– Nie. A właściwie tak. Jedna rzecz, ale prawdopodobnie bez znaczenia. Ciemny ford. Stary model. Rejestracja innego stanu. Przejeżdżał tędy dwukrotnie, jakąś godzinę temu. Powoli, jakby obserwował. Powinienem był zanotować numer rejestracyjny, ale umknęło mi to. Pomyślałem, że pojadę za nim, ale nie pojawił się już więcej. To wszystko. W sumie nic wielkiego.

– Widziałeś kierowcę?

– Nie. Za pierwszym razem w ogóle nie zauważyłem, a za drugim zwrócił moją uwagę, ponieważ przejechał powtórnie. Prawdopodobnie to nic takiego. Ktoś przyjechał odwiedzić krewnych i zgubił drogę czy coś w tym rodzaju.

Tanny Brown spojrzał na młodego policjanta i skinął głową. Nie odczuwał strachu, jedynie chłód zrozumienia i świadomość, że być może śmierć czaiła się w pobliżu.

– Tak. Chyba coś w tym rodzaju. Ale miej uszy i oczy szeroko otwarte, dobrze?

– Tak jest. Za jakieś pół godziny mają mnie zmienić. Będę pamiętał, żeby powiadomić zmiennika o tym fordzie.

Tanny Brown podniósł rękę do czoła gestem przypominającym salutowanie i wrócił do samochodu. Spojrzał na swój dom. Światła pogaszone, pomyślał. Noc jak w szkole. Fala myśli związanych z obowiązkami domowymi spłynęła na niego z gwałtownością wodospadu. Zdał sobie nagle sprawę, że duża część z jego życia została jakby wycięta przez pościg za Fergusonem. Nie odczuwał jednak poczucia winy. Osiągnięcie porozumienia z obsesją odcinającą normalne życie leżało w naturze pracy w policji. Poczuł przypływ ukojenia. Tobie to dobrze, ojczulku. Każesz im odrobić wcześnie pracę domową, pozwolisz włączyć cholerny telewizor i zanim zdążą zbytnio ponarzekać, wysyłasz je do łóżek.