– Kapuję.
– Na pewno rozumiesz?
– W porządku. – Cowart skinął głową. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden człowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukają tych samych odpowiedzi.
– Czy aresztujesz go? – zapytała Shaeffer. – Pod jakim zarzutem?
– Na początku chcę mu zaproponować, żeby poszedł na przesłuchanie. Zobaczę, czy pójdzie z nami dobrowolnie. Myślę, że pójdzie. Jeśli będę musiał, aresztuję go ponownie za śmierć Joanie Shriver. Co wczoraj powiedziałem? Utrudnianie śledztwa i składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. Pójdzie z nami w taki czy inny sposób. Kiedyś siedział w więzieniu, zatem zamierzamy dowiedzieć się, co się stało.
– Zamierzasz zapytać go…?
– Zamierzam być uprzejmy – powiedział Brown. W kącikach jego ust pojawił się przez chwilę smutny uśmieszek. – Z rewolwerem wycelowanym w głowę skurczybyka i palcem na spuście. Skinęła głową.
– On nie ucieknie – powiedział cicho Brown. – Zamordował Bruce’a. Zamordował Joanie. Nie mam pojęcia kogo jeszcze. To skończy się tutaj.
Po tych słowach nastała cisza.
Cowart odwrócił wzrok od dwójki detektywów. Pomyślał, że oto zbliżają się do miejsca, gdzie dowody wymagane na sali sądowej nie wydają się robić dużej różnicy. Kilka smug światła tajemniczo prześlizgnęło się przez gałęzie drzew, wyłaniając z ciemności kształt drogi przed nimi.
– A co z tobą? – porucznik zapytał nagle Cowarta. Jego głos rozdarł ciszę. – Czy wszystko jest jasne?
– Wystarczająco jasne.
Brown położył rękę na klamce i pociągnął ją mocno, otwierając drzwi samochodu.
– Pewnie – powiedział, nie potrafiąc ukryć cienia drwiny w głosie. – A zatem chodźmy.
Wymawiając ostatnie słowa znajdował się już na zewnątrz, krocząc wąską brudno-czarną drogą. Pochylił lekko plecy, jak gdyby szedł pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwilę Cowart spoglądał za oddalającym się policjantem i pomyślał: Jak mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że zrozumiem, co naprawdę kryje się w jego wnętrzu? Czy we wnętrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mężczyźni wydali mu się równie tajemniczy. Czym prędzej odgonił te myśli i podążył za detektywem. Shaeffer zajęła pozycję z drugiej strony i cała trójka ruszyła zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgła, która snuła się niczym szary dym pełzający między stopami, wyciszała ich kroki.
Cowart pierwszy spostrzegł dom, a trochę z tyłu dojrzał koniec drogi. Mokre grzęzawisko przed chałupą sprawiało nieprzyjemne wrażenie. W domu nie paliło się żadne światło; na pierwszy rzut oka nie zauważył najmniejszego ruchu, mimo że spodziewał się, że przybędą akurat w czasie porannej krzątaniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, żeby skarcić koguta, pomyślał, i obwinia starego ptaka, że nie wykonuje należycie swoich obowiązków. Cowart posuwał się za innymi, starając się pozostawać w najgłębszym cieniu i obserwując uważnie dom.
– Jest tutaj – powiedział cicho Brown. Cowart odwrócił się w jego stronę.
– Skąd wiesz?
Porucznik wskazał w stronę oddalonego węgła domu. Cowart podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzał tył wozu wystający zza werandy. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł brudne żółto-niebieskie kolory tablicy rejestracyjnej New Jersey.
– To jego samochód – powiedział cicho Brown. – Ma trochę latek. Amerykańskiej produkcji. Nieokreślony. Można się nim wmieszać niepostrzeżenie w tłum innych samochodów. Po prostu taki jakiego zwykle używał.
Odwrócił się w stronę Shaeffer. Położył rękę na jej ramieniu, ściskając mocno. Cowart pomyślał, że to był pierwszy przyjazny gest, jakim potężny detektyw obdarzył tę młodą kobietę.
– Są tutaj tylko dwa wyjścia – powiedział niskim, prawie niesłyszalnym głosem, w którym wyczuwało się stanowczość. – Jedno z przodu, które biorę na siebie. Drugie z tyłu i to należy do ciebie. Jeśli dobrze sobie przypominam, po lewej stronie znajduje się okno, tam… – Wskazał ręką w kierunku ściany domu, która stykała się niemalże z otaczający lasem. – Tam właśnie są sypialnie. Będę w stanie pilnować innych okien na prawej ścianie, w saloniku i na werandzie. Obserwuj uważnie tylne wyjście, ale pamiętaj, że może próbować wydostać się przez okno. Bądź w pogotowiu. Miej oczy szeroko otwarte. Dobrze?
– Dobrze – odparła i pomyślała, że słowo załamało się wychodząc z jej ust.
– Chcę, żebyś została tam, zachowując czujność, dopóki cię nie zawołam. Dobrze? Zawołam cię po imieniu. Bądź cicho. Nie stój na widoku. Jesteś naszym ubezpieczeniem.
– Dobrze – powtórzyła.
– Czy kiedykolwiek robiłaś już coś takiego? – zapytał nagle Tanny Brown i na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. – Przypuszczam, że powinienem zadać to pytanie nieco wcześniej…
Potrząsnęła głową.
– Mam na koncie sporo aresztowań. Pijani kierowcy, włamywacze. Gwałciciel czy dwóch, lecz nikt taki jak Ferguson.
– Nie ma wielu takich jak Ferguson – powiedział cicho Cowart.
– Nie martw się. – Brown wciąż się uśmiechał. – On jest tchórzem. Bardzo odważny w stosunku do małych dziewczynek i przerażonych nastolatek, ale brakuje mu odwagi w stosunku do takich ludzi jak ty czy ja… – zapewnił. Cowart chciał wypaplać imię Bruce’a Wilcoxa, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. -… Pamiętaj o tym. Wszystko będzie dobrze… – W jego głosie pojawiła się łagodność, stanowiąc przeciwwagę dla jego słów. -… Teraz do dzieła, zanim zrobi się zupełnie jasno i ludziska zaczną wstawać.
Shaeffer skinęła głową, zrobiła parę kroków, lecz zatrzymała się po chwili.
– Pies? – wyszeptała nerwowo.
– Nie ma tu psa – pokręcił głową porucznik. – Jak tylko znajdziesz się za rogiem, ja ruszę w kierunku frontowego wejścia. Idź na tyły domu. Będziesz wiedziała, kiedy otworzę drzwi, ponieważ nie zamierzam zachowywać się cicho.
Shaeffer na sekundę przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, zbierając w sobie odpowiednią porcję odwagi. Tym razem żadnych błędów, powiedziała do siebie. Spojrzała na mały domek i pomyślała o nim jak o małym, pustym pomieszczeniu, w którym nie ma miejsca na błędy.
– Do dzieła – powiedziała. Lekko pochylona, szybko przebyła otwartą przestrzeń, prawie biegnąc przez mgłę.
Cowart zauważył, że zbliżając się zakosami do rogu budynku, w opuszczonej ręce trzymała odbezpieczony pistolet.
– Czy jesteś gotowy, Cowart? – Głos Browna wydawał się wypełniać luki w umyśle reportera. – Wszystko w porządku?
– W porządku – odparł przez zaciśnięte zęby.
– Gdzie masz swój notes?
Cowart uniósł rękę. Ściskał w dłoni swój reporterski notes i pomachał nim w kierunku policjanta. Brown uśmiechnął się szeroko.
– Miło widzieć, że jesteś uzbrojony i niebezpieczny – powiedział. Dziennikarz spojrzał na niego.
– To żart, Cowart. Odpręż się.
Cowart skinął głową. Widział, jak wzrok policjanta podąża za Shaeffer, która zatrzymała się w rogu chaty. Brown uśmiechnął się lekko. Wstał i potrząsnął ramionami, niczym wielkie zwierzę strząsające senność ze swego ciała. Cowart doszedł do wniosku, że ten Brown jest jak wojownik, którego obawy i oczekiwania przed nadchodzącą bitwą znikają, kiedy w pobliżu pojawia się przeciwnik. Policjant nie wydawał się zbyt szczęśliwy, ze spokojem podchodził do niebezpieczeństwa i niepewności oczekujących we wnętrzu chaty, z dala od mglistego porannego światła i przepływających szarych oparów. Reporter przyjrzał się swoim dłoniom, jak gdyby były ekranem ukazującym jego własne uczucia. Był blady, lecz opanowany. Pomyślał, że zaszedł już tak daleko, że głupio byłoby się teraz wycofać.