– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Zniknął gdzieś? Mam nadzieję, że poszedł do piekła. – Na miejscu lekkiego uśmieszku pojawił wzgardliwy uśmiech.
– Newark – powiedział Tanny Brown.
– To samo co piekło – odparł Ferguson.
Brown lekko zmrużył oczy. Po krótkiej przerwie Ferguson znów zaczął mówić:
– Nigdy go tam nie widziałem. Cholera, właśnie wróciłem do Pachouli w nocy. To była długa droga. Mówisz, że Wilcox był w Newark?
– Widział cię. Gonił cię.
– No cóż, nic o tym nie wiem. W istocie jakiś obłąkany, biały facet gonił mnie w nocy, ale nie widziałem, kto to był. Nigdy nie podszedł zbyt blisko. W każdym razie zgubiłem go w jakiejś uliczce. Mocno padało. Nie wiem, co się z nim stało. Wiesz, w tej części miasta, w której mieszkam, cały czas wielu ludzi się gania. Nie należy do rzadkości brać nogi za pas. Jestem pewny, że nie chciałbym być w skórze białego faceta, który włóczy się tam po ciemku, jeśli łapiesz, O co biega. Niezdrowe miejsce. Ludzie stamtąd wyrwaliby ci serce, jeśliby wiedzieli, że mogą je sprzedać za działkę kokainy.
Spojrzał na Cowarta.
– Czyż nie mam racji, panie Cowart? Wyrwaliby serce.
Matthew Cowart poczuł dreszcz gniewu. Nagle wściekłość i frustracja ustąpiły pod naporem fali spokoju. Postąpił krok do przodu i stojąc obok Tanny’ego Browna wskazał ołówkiem Fergusona.
– Skłamałeś. Okłamałeś mnie wcześniej i kłamiesz teraz. Zabiłeś go, co?
I zabiłeś Joanie. Zabiłeś ich wszystkich. Ilu? Ilu, do diabła?
Ferguson wyprostował się.
– Gadasz od rzeczy, panie Cowart – odparł z chłodnym spokojem. – Ten człowiek… – wskazał Tanny’ego Browna – wpoił ci tego rodzaju bzdury. Nikogo nie zabiłem. Powiedziałem ci to już kiedyś. I mówię ci teraz.
Obejrzał się na policjanta.
– Nie masz nic, czym mógłbyś mnie przestraszyć, Tanny Brown. Nie masz niczego, co mógłbyś w ostatniej chwili przedstawić w sądzie, czego jakiś prawnik nie rozerwie na strzępy. Nie masz nic.
– Nie – powiedział Cowart. – Ja mam to wszystko.
Oczy Fergusona posłały gniewne błyski. Reporter poczuł uderzenie gorąca na twarzy.
– Sądzisz, że masz monopol na prawdę, panie Cowart. Nie masz. – Ferguson zacisnął mocno pięści.
Brown postąpił krok do przodu, odgarniając Cowarta ramieniem na bok.
– Pieprzę to. Pieprzę cię, Bobby Earl. Chcę, żebyś udał się ze mną do miasta. Chodźmy…
– Aresztujesz mnie?
– Tak. Za zamordowanie Joanie Shriver. Ponownie. Za stawianie oporu wymiarowi sprawiedliwości. Za ukrywanie tych ubrań w wychodku. Za składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. I jako świadka zniknięcia Bruce’a Wilcoxa. To nam daje mnóstwo powodów.
Twarz Tanny’ego Browna wyglądała jak żelazna maska. Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął kajdanki. Trzymał broń wycelowaną w głowę Fergusona.
– Znasz schemat. Twarzą do ściany, ręce i nogi rozstawione.
– Aresztujesz mnie? – zapytał zabójca, cofając się o krok. Jego głos uniósł się o ton wyżej, sprawiając teraz wrażenie bardziej gniewnego. – Mam już za sobą to oskarżenie. Cała reszta to kupa gówna. Nie możesz tego zrobić!
Tanny Brown uniósł wyżej służbowy rewolwer.
– Popatrz na mnie – powiedział powoli. Jego oczy rzucały błyskawice w kierunku Fergusona. – Nie powinieneś nigdy pozwolić mi ciebie odnaleźć, Bobby Earl, ponieważ dla ciebie wszystko się skończyło. Właśnie teraz. Wszystko się skończyło.
– Nic na mnie nie masz. – Ferguson zaśmiał się chłodno. – Gdybyś miał, zjawiłbyś się tutaj z całą pieprzoną armią, a nie tylko z jednym reporterem i masą cholernie głupich pytań, które nie prowadzą do niczego.
Wypluwał słowa niczym przekleństwa.
– Odejdę wolny, Tanny Brown, i wiesz o tym. – Zaśmiał się. – Odejdę wolny.
Słowom Fergusona zaprzeczały jednak nerwowe ruchy jego ciała. Pochylił ramiona do przodu, rozstawił szeroko nogi, jakby przygotowując się na odparowanie ciosu.
Tanny Brown zauważył kątem oka jakiś ruch.
– Spróbuj. Wiesz, że tylko na to czekam.
– Nie zamierzam iść z tobą – powiedział Ferguson. – Masz nakaz?
– Pójdziesz ze mną – upierał się Brown, a w jego głosie pojawiły się pierwsze oznaki furii. – Mam zamiar ujrzeć cię ponownie w celi śmierci. Słyszysz? Wszystko skończone.
– Nigdy nie będzie skończone – odpowiedział zabójca, cofając się o krok.
– Nikt nigdzie nie pójdzie – zaskrzeczał nagle jakiś podniesiony głos.
Trzej mężczyźni odwrócili się w tym kierunku.
Cowart ujrzał strzelbę o dwóch lufach, za którą wyłoniła się z mroku babka Fergusona. Wycelowała broń prosto w Tanny’ego Browna.
– Nikt nigdzie nie pójdzie – odezwała się ponownie. – Przynajmniej nie do celi śmierci.
Brown błyskawicznie wymierzył pistolet w klatkę piersiową staruszki. Miała na sobie białą koszulę nocną, która powiewała we wszystkie strony. Włosy miała spięte, a stopy bose, jakby weszła prosto z wygodnego łóżka w nocny koszmar. Zakołysała strzelbą, trzymając ją pod ramieniem i celując w policjanta, podobnie jak niegdyś w Cowarta.
– Pani Ferguson – powiedział cicho Tanny Brown, stojąc cały czas w pozycji strzeleckiej. – Musi pani odłożyć broń.
– Nie zabierzesz mojego chłopaka – odezwała się wściekle.
– Pani Ferguson, musi pani zrozumieć.
– Nic nie chcę zrozumieć. Nie zabierzesz stąd mojego chłopaka.
– Pani Ferguson, niech pani nie utrudnia tego, co i tak jest już wystarczająco skomplikowane.
– Skomplikowane czy nie, dla mnie to żadna różnica. Życie bywa ciężkie. Może umieranie będzie łatwiejsze.
– Pani Ferguson, proszę tak nie mówić. Niech pani pozwoli mi wykonywać moją pracę. Wszystko się wyjaśni, zobaczy pani.
– Nie praw mi tu dyrdymałów, Tanny Brown. Nie przynosisz niczego oprócz kłopotów do tego domu.
– Nie – powiedział miękko Brown. – To nie ja przyniosłem kłopoty, tylko twój chłopak. – Szybko przeszedł na język Południa. Zabrzmiało to dziwnie, jakby był turystą, obcokrajowcem, z zakłopotaniem usiłującym się porozumieć w obcej mowie.
– Ty i ten cholerny reporter. Powinnam zabić was przedtem. – Odwróciła się w stronę Cowarta i prawie wypluła z siebie słowa: – Nie przyniosłeś ze sobą niczego oprócz nienawiści i śmierci.
Cowart nie odpowiedział. Pomyślał, że jest w tym trochę prawdy.
– Nie, proszę pani – kontynuował Brown łagodząco. – To nie ja ani on. Przecież wie pani, kto naprawdę przyniósł kłopoty.
Ferguson odsunął się ostrożnie na bok, jakby chciał zwiększyć pole rażenia starej dubeltówki. Jego głos był przepełniony okrucieństwem.
– Dalej, babciu. Zabij ich. Zabij ich obu.
Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zdziwienia.
– Zabij ich. Dalej. Zrób to teraz – przynaglał Ferguson, cofając się w kierunku staruszki.
Tanny Brown postąpił krok w przód, wciąż gotowy do oddania strzału.
– Pani Ferguson – powiedział. – Znam panią od długiego czasu. Zna pani moją rodzinę i krewnych. Kiedyś chodziliśmy razem do kościoła. Proszę mnie nie prowokować…
Przerwała mu gwałtownie.
– Wszyscy odwróciliście się ode mnie lata temu, Tanny Brown!
– Zabij ich – wyszeptał jej wnuk, przesuwając się teraz obok niej. Wzrok Browna spoczął na Fergusonie.
– Nie ruszaj się! Ty sukinsynu! I milcz.
– Zabij ich – powtórzył uparcie Ferguson.
– Nie jest naładowana – odezwał się nagle Cowart.
Stał sparaliżowany w miejscu, pragnąc desperacko zanurkować do jakiegoś ukrycia, lecz nie będąc w stanie zmusić swego ciała do reakcji na strach.