– Jezu Chryste – powiedział i nagle odwrócił się ku wyjściu.
Ferguson zniknął.
Cowart wskazał na drzwi i krzyknął, lecz nie były to słowa, jedynie zdziwienie i złość. Tanny Brown ruszył błyskawicznie w kierunku wyjścia.
Andrea Shaeffer weszła do pokoju z drżącymi rękami, z oczami utkwionymi w umierającej kobiecie.
Brown wybiegł na werandę, gdzie został porażony nagłym spokojem. Świat wydał mu się falującym, niestabilnym obrazem mgieł, przeszywanych jasnymi pasmami budzącego się świtu. Porucznik nie słyszał żadnych dźwięków, żadnego śladu życia. Rozejrzał się szybko po podwórzu i spostrzegł z boku Fergusona, który biegł w kierunku samochodu zaparkowanego z tyłu chaty.
– Stój! – zawołał wściekle.
Ferguson zatrzymał się, lecz nie na skutek rozkazu. Odwrócił się twarzą do policjanta, unosząc jednocześnie prawą rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie. Strzelił dwukrotnie, prawie na oślep i pędzące kule rozorały powietrze nieopodal detektywa. Browna przeszyło wspomnienie znajomego, głębokiego odgłosu strzałów z broni jego partnera. Poddał się burzy wściekłości.
– Stój! – wrzasnął przeraźliwie, przebiegając przez werandę, oddając po drodze kilka szybkich strzałów. Pociski minęły zabójcę w niewielkiej odległości, trafiając w szybę samochodu, która rozprysła się na tysiące kawałków. Powietrze wypełniło się demonicznym dźwiękiem metalu rżnącego metal i odgłosem rykoszetów.
Ferguson wystrzelił ponownie, po czym odwrócił się od wozu i ruszył pędem w kierunku ciemnej linii drzew znajdujących się na dalekim krańcu polany. Tanny Brown stanął nieruchomo na krawędzi werandy. Wstrzymał oddech, jego oczy promieniowały czerwienią wściekłości, gdy spoglądał na plecy zabójcy pojawiające się na muszce rewolweru. Teraz! – pomyślał.
Delikatnie pociągnął za spust.
Broń gwałtownie podskoczyła w ręku i porucznik ujrzał, jak pocisk wbija się w pień drzewa tuż nad głową Fergusona, który odwrócił się i oddał do Tanny’ego Browna następny strzał, po czym zniknął w ciemnościach lasu.
Gdy Brown zniknął za wyważonymi drzwiami, Shaeffer uklękła przy babce Fergusona. Trzymając wciąż pistolet w pogotowiu, dotknęła delikatnie klatki piersiowej staruszki, tak jak dziecko dotyka czegoś, by sprawdzić, czy jest to prawdziwe. Cofnęła rękę, spoglądając na swoje unurzane we krwi palce. Stara kobieta próbowała złapać oddech, wydając przy tym chrapliwy odgłos. Zacharczała w agonii i znieruchomiała na zawsze. Shaeffer patrzyła w osłupieniu na leżącą postać, po czym odwróciła się do Cowarta.
– Nie miałam wyboru… – powiedziała cicho.
Zdawało się, że słowa zmusiły Cowarta do działania. Przeszedł pospiesznie przez pokój i podniósł strzelbę z podłogi. Otworzył ją zdecydowanym ruchem i utkwił wzrok w dwóch pustych komorach.
– Pusta – powiedział.
– Nie – odparła Shaeffer. Spokojnie podał jej broń.
– Nie – powtórzyła cicho. – O cholera.
Patrzyła na reportera, szukając potwierdzenia w jego oczach. Była jak małe, zagubione dziecko.
Z zewnątrz doleciał do nich odgłos strzałów.
Matthew Cowart mimowolnie przypadł do ziemi. Miał wrażenie, że cisza panująca między strzałami była jakby głębsza i poczuł się jak samotny pływak na środku bezmiernych przestrzeni oceanu. Wziął głęboki oddech i skoczył w kierunku wyjścia. Andrea Shaeffer bez namysłu podążyła za nim.
Na skraju werandy ujrzeli szerokie plecy Tanny’ego Browna, który gorączkowo opróżniał magazynek ze zużytych nabojów.
Łuski zastukały o drewnianą podłogę. Porucznik zaczął napełniać magazynek.
– Gdzie on jest? – spytał Cowart. Brown odwrócił się ku niemu.
– Co ze starą?
– Nie żyje – odparła Shaeffer. – Nie wiedziałam…
– Nic nie mogłaś na to poradzić – przerwał jej ostro.
– Strzelba nie była nabita – stwierdził Cowart.
Tanny Brown spojrzał na niego, lecz nic nie odpowiedział. Wzruszył jedynie smutno ramionami. Wyprostował się i wskazał w kierunku lasu.
– Idę za nim.
Shaeffer skinęła głową czując, że porywa ją jakiś niewidoczny nurt. Matthew Cowart również przytaknął.
Tanny Brown przepchnął się między nimi, zeskoczył z werandy i ruszył szybko przez polankę, zmierzając ku skrajowi cieni odległemu o jakieś trzydzieści metrów. Przechodząc przez otwartą przestrzeń przyspieszył kroku i gdy dotarł do małej przecinki pogrążonej w ciemnościach, które pochłonęły Fergusona, biegł już dosyć szybko, starając się nadrobić każdą chwilę skradzioną przez zabójcę.
Słyszał ciężkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnących za nim, lecz nie zwracał na to uwagi. Zagłębiał się w chłodzie zielonego półmroku niepodzielnie panującego w lesie. Wzrok porucznika sięgał daleko wzdłuż wąskiego szlaku, szukając jakiegoś śladu Fergusona. Wiedział, że już wkrótce ścigany będzie musiał stawić mu czoło w śmiertelnej walce.
To jest również mój kraj. Ja także tu dorastałem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedział do siebie. Pokrzepił się jeszcze kilkoma podobnymi kłamstwami i pobiegł jeszcze szybciej.
Gorąco zaczęło dławić poranek, unosząc się nad nimi z lepką nieugiętością, wysysając z nich siły, gdy penetrowali plątaninę gałęzi i krzewów w pościgu za zabójcą. Trzymali się wąskiej ścieżki. Shaeffer i Cowart podążali śladami niezmordowanego Tanny’ego Browna, który biegł konsekwentnie przed siebie, starając się przewidzieć, co zrobi Ferguson.
Od czasu do czasu dostrzegali znaki świadczące o tym, że ścigany rzeczywiście podążał w tym samym kierunku. Tanny Brown zauważył ślady stóp odciśnięte w mokrej ziemi, Cowart dostrzegł strzęp szarego materiału zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpnięty z bluzy mordercy.
Pot i strach przysłaniał im wzrok.
W umyśle Browna pojawiło się wspomnienie wojny. Byłem tu już wcześniej, pomyślał czując jednocześnie obawę i podekscytowanie. Nie zatrzymywał się ani na chwilę. Shaeffer z trudem dotrzymywała im kroku, mając przed oczami ciało starej kobiety ciśniętej przez śmierć w kąt. Obraz ten mieszał się z odległym wspomnieniem Bruce’a Wilcoxa znikającego w mrokach centrum miasta. Pomyślała, że śmierć zdaje się z niej drwić. Kiedykolwiek próbowała zrobić coś właściwego, ta podstawiała jej nogę i zadawała cios, który powalał dziewczynę na ziemię. Chciała naprawić wiele błędów, lecz nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać.
Cowart pomyślał, że każdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubił swój notes i długopis. Rozłożyste krzewy jeżyn wykradły mu je z ręki, rozcinając dłoń tak, że teraz krew pulsowała, a rana kłuła dotkliwie.
Przyspieszył, by dotrzymać kroku porucznikowi.
Ziemia pod ich stopami zaczęła się uginać i przywierać do butów. Zewsząd otaczało ich gorące, gęste i wilgotne powietrze. W pobliżu bagna las wydawał się bardziej splątany i spójny, jakby te dwa elementy natury toczyły nieprzerwany bój o panowanie nad ziemią pod stopami. Brudni, w postrzępionych ubraniach brnęli dalej w poszukiwaniu zabójcy. Cowart pomyślał, że gdzieś niedaleko budził się ranek przejrzysty i ciepły, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplątanych, zasłaniających niebo konarów. Już dawno stracił poczucie czasu i nie miał pojęcia, jak długo podążają tropem Fergusona. Pięć minut. Godzinę. Wydawało mu się, że ścigają Fergusona przez całe życie.
Tanny Brown zatrzymał się nagle i przykucnął, dając sygnał pozostałej dwójce, żeby uczynili podobnie. Przykucnęli obok niego spoglądając w kierunku, w którym utkwione były oczy porucznika.
– Wiesz, gdzie jesteśmy? – wyszeptała Shaeffer. Porucznik skinął potakująco głową.