Shaeffer zajęczała ponownie.
Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru.
Skinął posłusznie głową.
Czekał w towarzystwie rannej policjantki, czując się jednak bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej.
Porucznik odwrócił się i ruszył przed siebie, klucząc pośród gmatwaniny gałęzi jeżyn, które chwytały za ubranie i drapały skórę i oczy niczym dzikie koty. Poruszał się z trudem, lecz dosyć szybko, analizując nieustannie. Jeśli jest ranny, będzie biegł prosto. Pomyślał, że musi nadrobić chwile stracone, gdy opatrywał ranę Shaeffer. Kiedy opuszczał polankę, dostrzegł krwawy ślad, a następny po około piętnastu metrach w głąb bagna. Trzeci znajdował się jakieś pięć metrów dalej. Kilka małych purpurowych kropel krwi, wyróżniających się na tle zielonych liści. Popędził naprzód, czując przed sobą zapach czarnej wody.
Las runął na niego całą swoją potęgą. Porucznik z wysiłkiem rozchylał gałęzie i krzaki zagradzające mu drogę. Prowadzony wściekłością pędził z całych sił. Niszczył wszystko, co ośmieliło się stanąć mu na drodze. Nie widział Fergusona aż do momentu, gdy prawie na niego wpadł. Morderca stał wsparty o drzewo na skraju wielkiego rozlewiska bagnistej wody.
Ciemne pasma krwi biegły od uda do kostki, wyraźnie widoczne na tle wyblakłego błękitu dżinsów. Mierzył z rewolweru w Tanny’ego Browna, gdy ten wyłonił się z gąszczu i biegł wprost na linię strzału.
Już nie żyję, pojedyncza myśl przeleciała przez głowę detektywa. Lodowaty strach spowił wszystkie jego odczucia, zamrożone wspomnienia o rodzinie, znajomych. Pomyślał, że świat nagle się zatrzymał. Chciał dać nura do jakiegoś schronienia, rzucić się w tył, schować się gdzieś, lecz poruszał się jak w zwolnionym filmie i wszystko co mógł w tej chwili zrobić, to zasłonić się ręką, jakby ten ruch mógł zmienić lot kuli, która za chwilę nadleci. Miał wrażenie, jakby nagle wyostrzył mu się słuch, a wzrok wydawał się przeszywać wszystko na wylot. Widział spust rewolweru odsuwający się najpierw do tyłu, a następnie w przód.
Otworzył usta w niemym krzyku.
Usłyszał jedynie dwa puste klaśnięcia, gdy iglica w rewolwerze zabójcy dwukrotnie uderzyła w pustą komorę. Odgłos odbił się echem w pustej przestrzeni.
Dzikie zaskoczenie pojawiło się na twarzy Fergusona. Spojrzał na rewolwer, jakby patrzył na księdza złapanego na kłamstwie.
Tanny Brown zdał sobie sprawę, że upadł na ziemię. Wilgotny brud przyklejał się do ciała i ubrania. Porucznik poderwał się błyskawicznie na kolana, mierząc z rewolweru w swego śmiertelnego wroga.
Twarz Fergusona wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Wydawało się, że wzruszył ramionami. Rozłożył ręce w geście poddania.
Tanny Brown wziął głęboki oddech. W jego głowie pojawiły się nagle setki głosów; sprzeczne, krzykliwe rozkazy, głosy odpowiedzialności czy obowiązku, nie zgadzające się z głosami zemsty. Spojrzał na Fergusona przypominając sobie jednocześnie jego wcześniejsze słowa: Znowu odejdę czysty. Słowa te przyłączyły się do zamętu i wrzawy w głowie porucznika, brzmiąc jak odległy grzmot. Nagła kakofonia dźwięków ogłuszyła go na tyle, że prawie nie słyszał strzałów z własnego rewolweru – dopiero gdy poczuł, jak rewolwer ożywa w jego dłoni, uświadomił sobie, że pociągnął za spust.
Robert Earl Ferguson został odrzucony w tył w objęcia kolczastych gałęzi. Jego ciało zwinęło się w bólu. Niedowierzanie pojawiło się w gasnących oczach. Wydawało się, że potrząsa przecząco głową, lecz ruch ten ustał w momencie, gdy zaskoczenie na twarzy Fergusona ustąpiło miejsca śmierci.
Czas wlókł się niemiłosiernie.
Tanny Brown pozostał w tej samej pozycji, klęcząc naprzeciwko ciała zabójcy i próbując pozbierać myśli. Zwalczył nieprzyjemne zawroty głowy, po których nastąpiła fala mdłości. Zaczekał, aż jego serce zwolni swój szaleńczy rytm. Dopiero po chwili wciągnął w płuca pierwszy haust powietrza, pierwszy, którego był naprawdę świadom od czasu rozpoczęcia pościgu.
Spojrzał w niewidzące oczy Fergusona.
– Tak – powiedział gorzko. – Pomyliłeś się.
Dostrzegł rewolwer z krótką lufą uwalany w piachu i błocie, leżący w miejscu, w którym śmierć kazała go Fergusonowi wypuścić. Ten rewolwer był porucznikowi równie znajomy jak głos i śmiech jego partnera. Wiedział, że tylko w jeden sposób ta broń mogła się dostać w ręce Fergusona, i odczuł głęboki smutek i ból. Utkwił ponownie wzrok w martwym zabójcy i powiedział głośno:
– Chciałeś mnie zabić z broni mojego partnera, ty skurczybyku, ale nie zrobiła tego dla ciebie, co?
Powędrował wzrokiem ku miejscu, z którego sączyła się strużka krwi. Tu trafił pocisk z dzikiego strzału Cowarta, w udo. Ferguson nie mógł ujść daleko z podobną raną. Z pewnością nie na wolność. Pojedynczy szczęśliwy strzał, który zabił go tak samo, jak bliźniacze strzały oddane z rewolweru Browna.
Porucznik przyłożył rewolwer do głowy, czując chłodny metal broni niczym kostki lodu przykładane, by zlikwidować migrenę. Wyobraźnia zaczęła pracować szybciej. Spojrzał na Fergusona.
– Kim byłeś? – spytał, jak gdyby morderca mógł mu jeszcze odpowiedzieć.
Odwrócił się od nieruchomego ciała i z powrotem ruszył do miejsca, w którym zostawił ranną Shaeffer i towarzyszącego jej Cowarta. Spojrzał jeszcze raz przez ramię upewniając się, że Ferguson leży wciąż nieruchomo, że pozostał tam przygwożdżony przez nieubłagane objęcia śmierci. Wydawało się, jakby nie wierzył, że śmierć jest naprawdę ostateczna. Szedł wolno, po raz pierwszy w tym dniu uświadamiając sobie, że światło pokonało mroki lasu. Pasma dziennego światła przebijały się przez gęsty sufit gałęzi. Porucznik poczuł się trochę niezręcznie. Nagle i niespodziewanie dla siebie wolał skryć się w cieniu. Po jakichś dziesięciu minutach dotarł do polanki, gdzie pozostawił Shaeffer i Cowarta.
Reporter spojrzał uważnie na powracającego porucznika. Wcześniej musiał zdjąć kurtkę i okrył nią młodą policjantkę, która zbladła i dygotała z zimna, mimo wzmagającego się upału. Krew z pokiereszowanego łokcia zabarwiła ubranie na czerwono. Dziewczyna zachowała przytomność, lecz wciąż walczyła z szokiem.
– Słyszałem strzały – odezwał się Cowart. – Co się stało? Brown westchnął szorstko.
– Umknął mi – odparł.
– Co?! – wybuchnął Cowart.
– Złapcie go – zajęczała Shaeffer, skręcając się w spazmie bólu i złości.
– Przechodził przez wodę – tłumaczył Brown. – Próbowałem z daleka, ale…
– Umknął? – Cowart nie mógł uwierzyć.
– Zniknął. Zagłębił się dalej w bagno. Mówiłem wam, co się stanie, jeśli tam dotrze. Nigdy się go nie znajdzie.
– Trafiłem go przecież – poskarżył się Cowart. – Jestem pewien, że go trafiłem.
Policjant nie odpowiedział.
– Trafiłem go – nalegał reporter.
– Tak. Trafiłeś go – potwierdził miękko Brown.
– A więc co, jakie… – Cowart zaczął wyrzucać z siebie bezładnie. Wtem przerwał i utkwił wzrok w policjancie.
Tanny Brown poruszył się niecierpliwie pod uważnym spojrzeniem reportera, jak gdyby zaskoczono go, zadając trudne pytanie. Parę sekund trwało, zanim pozbierał się do kupy i rzekł:
– Musisz ją zabrać do miasta. Sprowadź pomoc. Rana nie jest najgorsza, ale dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy.
– A ty?
– Ja muszę tam wrócić. Rozejrzę się jeszcze raz. Potem dołączę do was.
– Ale…
– Jak wrócimy do Pachouli, napiszę formalny raport i złożymy oskarżenie. Wsadzimy jego dane do narodowego systemu komputerowego. Wtajemniczymy w sprawę FBI. Idź i napisz swój artykuł.