Выбрать главу

– A przyznanie się do winy?

– Nie powinno być brane pod uwagę w sądzie. Wydaje mi się, że zmusili do niego tego chłopaka. Tak myślę. Ale do diabła, skoro już istniało, to przepełniło kielich, jeśli rozumie pan moje słowa. Żaden przysięgły nie jest w stanie nie brać pod uwagę własnych słów tego chłopaka. Za każdym razem jak go pytali: „Zrobiłeś to, czy zrobiłeś tamto?”, on odpowiadał: „Tak, proszę pana”. „Tak, proszę pana”. „Tak proszę pana”. Te wszystkie „tak, proszę pana”. Za dużo z tym nie dało się zrobić. Tylko tyle. Próbowałem, próbowałem co mogłem. Podawałem w wątpliwość dowody. Twierdziłem, że brak jest dowodów kluczowych. Pytałem tych przysięgłych: „Gdzie jest broń, którą dokonano zabójstwa?” Coś, co bez wątpliwości wskazywałoby na Roberta Earla. Mówiłem, że nie można kogoś zabić i nie mieć na sobie żadnych śladów. A on nie miał. Broniłem go na wszystkie strony. Przysięgam to panu. Tylko że to się na nic, do cholery, nie zdało. Przyglądałem się tym ludziom siedzącym w ławie i od razu wiedziałem, że to żadna różnica, co mówię. Jedyne, co do nich docierało, to cholerne przyznanie się do winy. Jego własne słowa po prostu przyglądały mu się z akt. „Tak, proszę pana. Tak, proszę pana. Tak, proszę pana”. Sam się posadził na to krzesło elektryczne, właśnie sam, jakby siadał sobie na krzesełku przy stole obiadowym. Ludzie tutaj bardzo się przejęli tym, co przydarzyło się tej dziewczynce, i chcieli z tym skończyć raz na zawsze, jak najszybciej, żeby znowu mogli żyć tak jak zwykle. I nie znalazłby pan w tym miasteczku dwóch osób, które by wstały i powiedziały o tym chłopaku coś dobrego. Cokolwiek, wie pan, coś o jego charakterze i tak dalej. Nie, proszę pana, nikt go nie lubił. Nawet czarni. Nie twierdzę, że nie miały tutaj miejsca uprzedzenia rasowe…

– Ława przysięgłych składała się wyłącznie z białych. Nie można było znaleźć ani jednego Murzyna, który by się do niej nadawał?

– Próbowałem, proszę pana. Próbowałem. Oskarżenie stanowczo odrzucało wszystkie propozycje.

– Nie wysunął pan sprzeciwu?

– Sprzeciw został oddalony. Może to się uda podczas apelacji.

– Nie leży to panu na sumieniu?

– Niby dlaczego?

– Z tego, co pan mówi, wynika, że Ferguson nie miał sprawiedliwego procesu i że może być niewinny. A oczekuje na egzekucję.

Prawnik wzruszył ramionami.

– Nie wiem – powiedział powoli. – Tak, proces, cóż, racja. Ale niewinny? Do diabła, to jego własne słowa. To cholerne przyznanie się do winy.

– Ale powiedział pan, że wierzy, iż go zmuszono do podpisania tego zeznania.

– Wierzę, ale…

– Ale co?

– Jestem staromodny. Wierzę, że jeśli czegoś nie zrobiłeś, to nie ma na świecie takiej rzeczy, która ci każe powiedzieć, że to zrobiłeś. To mi nie daje spokoju.

– Oczywiście – odparł Cowart zimno. – Prawo jest naszpikowane przykładami wymuszonych i ustawianych zeznań, prawda?

– Zgadza się.

– Są ich setki, tysiące.

– Zgadza się.

Prawnik odwrócił wzrok, twarz mu się zaczerwieniła.

– Tak sądzę. Oczywiście teraz, gdy Roy Black zajął się sprawą i jak pan jest tutaj; może pan napisze coś, co potrząśnie tym sędzią, albo coś, co wpadnie w oko gubernatorowi; cóż, prawda zawsze w jakiś sposób wychodzi na wierzch.

– Wychodzi na wierzch?

– Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwości. Trochę to trwa.

– Cóż, za pierwszym razem nie wyglądało, żeby miał jakieś szanse.

– Pyta mnie pan o zdanie?

– Tak.

– Nie, proszę pana. Żadnych szans.

Szczególnie że to ty zajmowałeś się jego sprawą, pomyślał Cowart. Bardziej przejmowałeś się swoją opinią w Pachouli niż skazaniem kogoś na śmierć.

Prawnik odchylił się w fotelu i nerwowo obracał w dłoni szklankę z drinkiem, tak że słychać było chlupot lodu i burbona.

Noc zalała miasteczko jak niezmierzone czarne odmęty. Cowart szedł powoli ulicami, przesuwając się pod dziwnymi światłami rzucanymi przez latarnie i przez oświetlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasności były rzadkie; wydawało się, że wraz z zachodem słońca Pachoula całkowicie oddaje się ciemności. W powietrzu unosiła się wiejska świeżość, namacalny spokój. Słyszał własne kroki na chodniku.

Tej nocy miał trudności z zaśnięciem. Motelowe dźwięki – donośny pijacki głos, skrzypiące łóżko w sąsiednim pokoju, trzask drzwi, odgłosy maszyny do lodu i napojów – te wszystkie dźwięki wdzierały mu się do wyobraźni i przeszkadzały w posortowaniu tego, czego się dowiedział i co widział. Dobrze po północy ogarnął go w końcu sen, ale był to nędzny wypoczynek.

We śnie powoli prowadził samochód poprzez oświetlone rozruchami ulice Miami. Światła płonących budynków pieściły auto i rzucały przed nim cienie. Jechał powoli, manewrując ostrożnie, żeby ominąć potłuczone szkło i gruz na drodze; cały czas świadomy, że zbliża się do centrum zamieszek, ale zdając sobie sprawę, że ma obowiązek przyjrzenia się im i opisania ich. Gdy zatrzymał samochód za rogiem, dostrzegł ten wyśniony tłum, tańczący, plądrujący, podążający ku niemu poprzez migoczące światło ognia. Widział wrzeszczących ludzi i wydawało mu się, że wykrzykują jego imię. Nagle w samochodzie obok zapiszczał przepełniony przerażeniem, przeszywający głos. Odwrócił się i zobaczył, że to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdążył zapytać, co tam robi, samochód został otoczony. Zobaczył twarz Roberta Earla Fergusona i poczuł, jak dziesiątki dłoni wyciągają go zza kierownicy i bujają samochodem w przód i w tył, jakby był to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzał, że wyciągają dziewczynkę z samochodu i gdy wyślizgnęła się z jego zdesperowanych, zaciśniętych rąk, jej twarz zmieniła się w straszny sposób i usłyszał słowa: „Tatusiu, ratuj!”

Obudził się, z trudem łapiąc oddech. Zwlókł się z łóżka, wypił szklankę wody i przejrzał się w lustrze w łazience, jakby szukał jakichś widocznych ran, dostrzegł jednak tylko krople potu przyklejające mu włosy do czoła. Wrócił do pokoju, usiadł przy oknie i ogarnęły go wspomnienia.

Jakieś sześć lat temu widział, jak szaleńczy tłum wyciągnął z furgonetki dwóch nastoletnich chłopców. Byli biali, a napastnicy czarni. Chłopcy niechcący zapuścili się w strefę zamieszek, zgubili się, próbowali uciec, zagłębiając się jeszcze głębiej w rejon bijatyki. Chciałbym, żeby to był sen, pomyślał. Żałuję, że tam wtedy byłem. Tłum zacieśnił się wokół krzyczących chłopaków, popychając i poszturchując ich, podrzucając, aż w końcu obydwaj zniknęli pod oblężeniem kopiących stóp i okładających pięści, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletów. Stał o przecznicę dalej, za daleko, żeby być pomocnym świadkiem dla policji, ale wystarczająco blisko, żeby nigdy nie zapomnieć tego widoku. Ukrywał się pod osłoną płonącego budynku, obok fotografa, który cały czas trzaskał zdjęcia i przeklinał, że nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywającą się przed nimi śmierć i w końcu ujrzeli dwa zmasakrowane ciała porzucone na ulicy. Gdy tłum już skończył i udał się w inną stronę, zaczął biec z powrotem do samochodu, próbując uniknąć podobnego losu i wiedział, że nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginęło wielu ludzi.

Przypomniał sobie, jak pisał reportaż w sali redakcyjnej, równie bezradny jak ci dwaj chłopcy, których śmierć widział, osaczony przez wyobraźnię wylewającą się z niego na papier.

Ale przynajmniej nie umarłem, pomyślał.