Выбрать главу

– Obydwaj jesteście miejscowi. Mam na myśli…

– Wiem, co pan ma na myśli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesięć lat starszy. Wychował się w Pachouli. Chodził do liceum. Był wtedy niezłym sportowcem. Wyjechał na Uniwersytet Stanowy Florydy i grał tam w drużynie futbolowej, ale skończył taplając się w dżungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrócił do domu z kilkoma orderami, skończył szkołę i dostał pracę w policji. Ja byłem miłośnikiem marynarki wojennej. Mój tata przez lata był wyższym oficerem straży przybrzeżnej. Po szkole średniej po prostu się obijałem. Przez krótki czas uczyłem się w szkole pomaturalnej. W końcu zdałem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostałem. To mój tata pokierował mnie do pracy w policji.

– Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabójstw?

– Ja? Od jakichś trzech lat. Tanny pracuje tu dłużej.

– Podoba się panu?

– To coś innego. Dużo ciekawsze niż jeżdżenie wozem patrolowym. Trzeba pracować głową. – Postukał się w czoło.

– A Joanie Shriver?

Detektyw skulił barki, jakby chciał się w nich skryć.

– To była moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, większość morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjeżdża się na miejsce i zabójca stoi tuż obok ofiary…

To była prawda. Cowart przypomniał sobie, jak Vernon Hawkins mówił, że kiedy przyjeżdża na miejsce zabójstwa, zawsze najpierw rozgląda się za osobą, która nie płacze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszołomiona. To zabójca.

– … Czy teraz te zabójstwa w związku z narkotykami. Ale to na ogół tylko zbieranie trupów. Wie pan, jak na to mówią w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawdę nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabójstwo na podstawie ciała znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia się; ciała, przy którym nie ma dokumentów tożsamości i któremu, jak rybki zrobią swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzałowa z tyłu głowy. Drogie dżinsy i złote łańcuchy. Nie, takich po prostu oznacza się metką i wsadza do plastikowego worka. Ale mała Joanie, rany, ona miała twarz. Ona nie była jakimś kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To było coś innego.

Przerwał i zastanawiał się. Potem dodał:

– Ona była jakby małą siostrzyczką nas wszystkich.

Detektyw Wilcox chciał jeszcze coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Odebrał go, wymamrotał kilka słów powitania, posłuchał i oddał słuchawkę Cowartowi.

– To szef. Chce z panem mówić.

– Tak?

– Pan Cowart? – Usłyszał powolny, odległy, równy, głęboki głos, nie zdradzający żadnych południowych naleciałości, do których już zaczynał się przyzwyczajać. – Tu porucznik Brown. Będę musiał jeszcze trochę zostać tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej.

– Czy jest jakiś problem?

Mężczyzna wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem.

– To chyba zależy od punktu widzenia. Nic, czego nie można by się spodziewać przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej głębokości bagnie, dwóch rozhisteryzowanych żon, wściekłego właściciela szkoły pilotażu i dwóch strażników parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadł w samym środku rezerwatu ptaków.

– Cóż, z przyjemnością zaczekam…

Detektyw przerwał:

– Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono ciało Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, które, mam nadzieję, pomogą panu w napisaniu pańskiego artykułu. Zanim skończycie, ja już będę mógł stąd wyjechać i będziemy mogli swobodnie porozmawiać o Robercie Earlu Fergusonie i popełnionej przez niego zbrodni.

Cowart wsłuchiwał się w ten szybki, stanowczy głos. Porucznik mówił jak człowiek, który potrafi zamienić poradę w rozkaz jedynie dzięki obniżeniu tonu głosu.

– Tak będzie dobrze. – Cowart oddał słuchawkę z powrotem detektywowi Wilcoxowi, który przez chwilę słuchał i odpowiedział:

– Jesteś pewien, że go oczekują? Nie chciałbym… – Po czym zaczął kiwać głową ze zrozumieniem, jakby rozmówca go widział. Odłożył słuchawkę.

– W porządku – powiedział. – Czas na wielką wycieczkę. Ma pan w hotelu jakieś buty z cholewami i dżinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie.

Cowart przytaknął i podążył za niskim detektywem, który kołysał się, idąc wzdłuż korytarza, jakby rozpierał go jakiś szelmowski entuzjazm.

Jechali w ostrym porannym słońcu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkręcił okno i wpuścił do środka powiew ciepłego powietrza. Nucił sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpół śpiewał jakieś płaczliwe teksty: „Mamy nie wychowują swoich dzieci, żeby wyrosły na detektywów do spraw zabójstw…” i szczerzył zęby do Cowarta. Dziennikarz przyglądał się krajobrazowi i czuł niepokój. Oczekiwał od detektywa gniewu, wybuchu wrogości i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechał. Jego obecność mogła oznaczać dla nich jedynie kłopoty – szczególnie jeśliby napisał, że torturowali Fergusona, żeby uzyskać przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucił.

– Niech no mi pan powie – spytał w końcu Wilcox, prowadząc samochód wzdłuż zacienionej ulicy – co pan sądzi o Bobbym Earlu? Był pan w Starkę, zgadza się?

– Opowiedział mi ciekawą historię.

– W to nie wątpię. Ale co pan na jego temat sądzi?

– Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedział, że to było kłamstwo, nie był tylko pewien w jakim stopniu.

– Ja go rozgryzłem po pierwszych pięciu sekundach. Jak tylko go zobaczyłem.

– On też tak twierdzi.

Detektyw zaśmiał się krótkim śmiechem.

– Oczywiście. Ale założę się, że nie twierdzi, iż mam rację, co?

– Nie.

– Tak też mi się wydawało. W każdym razie, jak mu tam leci?

– Wydaje się, że nieźle. Jest rozgoryczony – odparł Cowart.

– Tak sądziłem. Jak wygląda?

– Nie jest szaleńcem, jeśli o to panu chodzi.

Detektyw roześmiał się.

– Nie, nie przypuszczałbym, żeby Bobby Earl mógł zwariować. Nawet w celi śmierci. Zawsze był sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszył się aż do końca, gdy ten sędzia oświadczył mu, gdzie skończy.

Wilcox wydawał się myśleć przez chwilę i potrząsnął głową na nagłe wspomnienie.

– Wie pan, panie Cowart, zachowywał się tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechaliśmy. Ani mrugnął, ani mruknął, do czasu aż w końcu opowiedział nam wszystko, co zaszło. A jak już zaczął spowiedź, to poszło gładko. Same fakty, Chryste. To brzmiało, jakby mówił o czymś tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wróciłem do domu i tak się upiłem, że Tanny musiał przyjechać i położyć mnie do łóżka. Przeraził mnie.

– Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie się do winy – powiedział Cowart.

– Tak też sądzę. Wy, dziennikarze, zawsze jesteście dokładni. – Roześmiał się. – Cóż, będzie pan musiał zaczekać na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim.

Na pewno mi opowiecie, pomyślał Cowart.

– Ale przeraził pana? – zapytał.

– Nie tyle on, ile świadomość, do czego jest zdolny.

Detektyw nie wdawał się w szczegóły. Zaparkował samochód za rogiem i Cowart zauważył, że podjechali do szkoły, gdzie nastąpiło uprowadzenie.

– Zaczniemy tutaj – powiedział Wilcox. Zatrzymał samochód pod ciemną wierzbą. – Tutaj wsiadła. Niech pan się przyjrzy uważnie.

Szybko pojechał przed siebie, skręcił w prawo z dużą prędkością, następnie pospieszny skręt w lewo; jechał wzdłuż ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiędzy krzakami i sosnami.