Выбрать главу

– Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, więc nie ma żadnych powodów do obaw. Jesteśmy już jednak poza zasięgiem wzroku kogokolwiek ze szkoły. Teraz niech pan patrzy.

Zatrzymał samochód na znaku stop przy skrzyżowaniu w kształcie litery Y. Wzdłuż jednej z ulic stały domy, ale w większych odległościach od siebie. Z drugiej strony skrzyżowania, przy drodze, znajdowało się kilka rozlatujących się ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chyląca się ku ziemi brązowa stodoła na skraju tworzącej tunel gęstwiny lasu i zawiłych bagnisk.

– Ona chciała jechać tą drogą – powiedział detektyw, wskazując w stronę domów. – On pojechał tą. Moim zdaniem tutaj uderzył ją po raz pierwszy… – Detektyw zwinął dłoń w pięść i uczynił nią w stronę Cowarta ruch naśladujący cios. – Jest silny; silny jak koń. Może nie wygląda na wielkiego chłopa, ale jest wystarczająco duży, żeby poradzić sobie z małą, jedenastoletnią dziewczynką. Musiało ją to piekielnie zaskoczyć. Zwaliło ją z nóg, upadła na podłogę…

W tym momencie zniknęła cała wyluzowana jowialność, jaka do tej pory cechowała zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylił się i złapał Cowarta za ramię. Tym samym ruchem wcisnął pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu, przez moment buksując w luźnym żużlu i piasku. Palce detektywa wpijały się Cowartowi w mięśnie, ciągnąc go na boki, tak że nie mógł utrzymać równowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadził samochód w stronę drogi rozwidlającej się w lewo od skrzyżowania. Cowart krzyknął, chrapliwe połączenie zaskoczenia i strachu, i próbował przytrzymać się oparcia w dziko podskakującym pojeździe. Samochodem zarzuciło, gdy wjeżdżał za róg, i Cowartem cisnęło o drzwi. Uścisk detektywa wzmocnił się. On też krzyczał; wyrzucał z siebie słowa bez sensu, twarz miał czerwoną od wysiłku. W kilka sekund minęli rudery, podskakując na dziurawej drodze i pogrążyli się w chłodnych cieniach rzucanych przez otaczający ich las. Samochód gnał do przodu, a ciemne drzewa wydawały się na nich naskakiwać. Szybkość przyprawiała o zawrót głowy. Silnik falował i wył, i Cowart zamarł, oczekując, że zaraz zderzy się ze śmiercią.

– Krzycz! – detektyw rozkazał ostro.

– Co?

– Dalej, krzycz! – wrzasnął. – Krzycz o pomoc, do cholery!

Cowart popatrzył na czerwoną twarz i szalone oczy detektywa. Głosy obydwu mężczyzn były podniesione, żeby przekrzyczeć hałas rozpędzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie.

– Przestań! – krzyknął Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i gałęzie migały mu przed oczami, wyskakując z poboczy drogi jak stada atakujących bestii. – Stop, do cholery, stop!

Nagle Wilcox puścił go, złapał kierownicę dwiema rękami i jednocześnie nacisnął na hamulce. Cowart wyciągnął ręce, próbując się uchronić przed wpadnięciem na przednią szybę, a samochód piszczał i tańczył, aż się zatrzymał.

– Tak było – powiedział detektyw. Oddychał szybko. Ręce mu drżały.

– Co też, u diabła?! – wrzasnął Cowart. – Chce pan nas obu zabić?!!

Detektyw nie odpowiedział. Po prostu odchylił głowę do tyłu i szybko wciągał powietrze, jakby usiłował odzyskać kontrolę, którą stracił na skutek tej szaleńczej jazdy; nagle odwrócił się do Cowarta i wpił w niego małe, zmrużone oczy.

– Spokojnie, Panie Dziennikarzu – rzekł wolno. – Niech pan się rozejrzy.

– Jezu, po co to przedstawienie?

– Żeby pokazać panu, jak było naprawdę.

Cowart wziął głęboki oddech.

– Przez tę szaloną jazdę i próbę zabicia nas?

– Nie – detektyw uśmiechnął się i zajaśniały jego równe białe zęby. – Po prostu pokazałem panu, jak łatwo było Fergusonowi zabrać to małe dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dżungli. Niech pan się rozejrzy. Sądzi pan, że ktoś usłyszy, jak będzie pan wołał o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoże? Niech pan popatrzy, gdzie się pan znalazł, panie Cowart. Co pan widzi?

Cowart wyjrzał przez okno; zobaczył ciemne bagnisko i las rozciągający się wokół niego jak woal.

– Widzi pan kogoś, kto mógłby panu pomóc?

– Nikogo.

– Widzi pan kogoś, kto mógłby pomóc małej jedenastoletniej dziewczynce?

– Nikogo.

– Widzi pan, gdzie się pan znalazł? W piekle. Pięć minut drogi. Tylko tyle. I znika cała cywilizacja. Tutaj jest pieprzona dżungla. Rozumie pan?

– Rozumiem.

– Chciałem po prostu, żeby pan to zobaczył oczami Joanie Shriver.

– Rozumiem.

– W porządku – powiedział detektyw i znowu się uśmiechnął. – Właśnie tak szybko to się stało. Potem zabrał ją jeszcze dalej. Chodźmy.

Wilcox wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Wyjął dwie pary szerokich nieprzemakalnych spodni z brązowej gumy i rzucił jedną Cowartowi.

– To będzie musiało wystarczyć.

Cowart zaczął wciągać spodnie. Wykonując tę czynność, spojrzał w dół. Pochylił się gwałtownie i dotknął ziemi. Następnie poszedł na tył wozu policyjnego i stanął obok detektywa. Wziął głęboki oddech, uśmiechając się do siebie. W porządku, pomyślał, pobawimy się troszkę.

– Ślady opon – powiedział krótko, wskazując palcem ziemię.

– Co takiego?

– Pieprzone ślady opon. Niech pan się przypatrzy tej glebie. Jeśli ją tu przywiózł, byłyby ślady opon. Można by je dopasować do tych z jego samochodu. Czy może wy, kowboje, nie znacie takich sztuczek?

Wilcox uśmiechnął się i nie połknął haczyka.

– To był maj. Ziemia wtedy zmienia się w popiół.

– Nie pod taką gęstwiną.

Detektyw przerwał i przyglądał się reporterowi. Nagle roześmiał się, a grymas uśmiechu wykrzywił mu twarz.

– Nie jest pan głupi, prawda?

Cowart nie odpowiedział.

– Miejscowi dziennikarze nie byli tacy sprytni. O nie.

– Niech mi pan nie prawi komplementów. Dlaczego nie zbadał pan odcisków opon?

– Ponieważ po całym tym terenie jeździły bez przerwy ekipy ratownicze i pieprzone grupy poszukiwawcze. To na początku był nasz największy problem. Jak tylko rozniosła się wiadomość, że ją znaleziono, wszyscy się tu złazili. Dosłownie wszyscy. I na amen stratowali miejsce zbrodni. Zanim dotarłem tu z Tannym, narobili pieprzonego bałaganu. Strażacy, kierowcy karetek pogotowia, harcerze, Chryste, wszystko co żywe. Żadnej kontroli. Nikt niczego nie zabezpieczył. Więc nawet powiedzmy, że znaleźliśmy ślad opony. Że wzięliśmy odcisk. Jakiś kawałek podartego materiału na krzaku jeżyny, cokolwiek. W żaden sposób nie można by tego do niczego dopasować. Zanim tam dojechaliśmy, a do licha, jechaliśmy najszybciej, jak się dało, w tym miejscu był już wielki tłum. Do diabła, nawet ruszyli jej ciało z miejsca zbrodni; wyciągnęli ją na brzeg.

Detektyw zastanawiał się przez chwilę.

– Właściwie nie można mieć do nich pretensji – kontynuował. – Ludzie oszaleli na punkcie tej dziewczynki. To nie byłoby po chrześcijańsku zostawić ją w tym bagnie, żeby ją podgryzały drapieżne żółwie.

Chrześcijaństwo nie miało nic do tego, pomyślał Cowart. To wszystko było pogańskie.

– Więc spieprzyli sprawę?

– Tak. – Detektyw spojrzał na niego. – Nie chcę tego widzieć w artykule. To znaczy, może pan dać do zrozumienia, że miejsce zbrodni było wielkim bałaganem. Ale nie życzę sobie, żeby było napisane: „Detektyw Wilcox powiedział, że miejsce zbrodni zostało spieprzone”… chociaż tak, było spieprzone.

Cowart przyglądał się, jak detektyw wciąga gumowe spodnie. Przypomniał sobie inną maksymę Hawkinsa: Jak się dobrze przyjrzysz, to miejsce zbrodni powie ci wszystko. Ale Wilcox i Brown zostali pozbawieni miejsca zbrodni. Nie mieli żadnych dowodów, które nie byłyby naruszone. Więc musieli pozyskać inną rzecz, która pozwoliłaby przedstawić sprawę w sądzie: przyznanie się do winy.