Trzasnął drzwiczkami, przeszedł szybko po ścieżce i zadzwonił dzwonkiem u drzwi, podczas gdy Wilcox podążył za nim. Przez chwilę słyszał jakieś szmery, po czym drzwi się otworzyły. Stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku, która, sądząc po wyglądzie, bez wątpienia była gospodynią domową. Miała niewiele makijażu, ale widać było, że poświęciła rano trochę czasu, żeby ułożyć swoje jasnobrązowe włosy. Otaczały aureolą jej twarz. Ubrana była w prostą brunatną podomkę i sandałki. Miała jasnoniebieskie oczy i przez chwilę Cowart widział w twarzy matki brodę, policzki i nos Joanie. Spoglądała na niego z zaskoczeniem. Powiedział:
– Pani Shriver? Jestem Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Chyba porucznik Brown uprzedził panią…
Przytaknęła i przerwała mu:
– Tak, tak, proszę wejść, panie Cowart. Proszę mówić do mnie Betty. Tanny powiedział mi, że detektyw Wilcox przywiezie pana dziś rano. Wiemy, pisze pan artykuł o Fergusonie. Proszę bardzo, mój mąż też jest, chcielibyśmy z panem porozmawiać.
W jej głosie brzmiała przyjemna swoboda, która nie potrafiła zamaskować zdenerwowania. Pomyślał, że ostrożnie dobiera słowa, żeby nie dać się ponieść emocjom. Jednak im ustąpi, pomyślał, idąc za kobietą w głąb domu.
Matka zamordowanej dziewczynki zaprowadziła Cowarta przez mały korytarzyk do saloniku. Zdawał sobie sprawę, że Wilcox idzie za nimi, ale zignorował go. Gdy wszedł do pokoju, z odchylanego fotela podniósł się otyły, łysiejący pan z dużym brzuchem. Mężczyzna przez chwilę zmagał się, żeby wydostać się z fotela, po czym podszedł, aby uścisnąć Cowartowi dłoń.
– Nazywam się George Shriver – powiedział. – Cieszę się, że mamy taką okazję.
Cowart skinął głową i szybko rozejrzał się wokół, próbując zakodować w pamięci szczegóły. Pokój, podobnie jak cały dom, był schludny i nowoczesny. Meble były proste, a na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje. Panowała w nim atmosfera pewnej przytulnej przypadkowości, jakby każdy przedmiot został zakupiony niezależnie od pozostałych, przede wszystkim dlatego że przypadł do gustu, a niekoniecznie dlatego że pasował do reszty. Ogólnie odnosiło się wrażenie jakiegoś nieładu powiązanego z ogromną wygodą. Jedna ściana została poświęcona fotografiom rodzinnym i tam powędrował wzrok Cowarta. Pośrodku ściany wisiała ta sama fotografia Joanie, którą widział w szkole, otoczona innymi zdjęciami. Zwrócił uwagę na starszego brata i siostrę oraz zwyczajowe portrety rodzinne.
George Shriver podążył za jego wzrokiem.
– Dwójka starszych dzieci, George junior i Annę, studiują w innym mieście. Obydwoje są na Uniwersytecie Florydy. Pewnie woleliby być tutaj – powiedział.
– Joanie była najmłodsza – odezwała się Betty Shriver. – Niedługo miała iść do szkoły średniej. – Kobiecie nagle zabrakło tchu, warga zaczęła jej drżeć. Cowart zauważył, jak zmaga się ze sobą i odwraca od fotografii. Jej mąż wyciągnął potężną, grubą dłoń i delikatnie zaprowadził ją do kanapy, gdzie usiadła. Natychmiast jednak zerwała się i powiedziała:
– Panie Cowart, przepraszam, co z moimi manierami. Czy ma pan ochotę napić się czegoś?
– Z przyjemnością napiję się wody z lodem – odparł Cowart, odwracając się od zdjęć i podchodząc do fotela. Kobieta na chwilę wyszła. Cowart zadał George’owi Shriverowi banalne pytanie, takie, które, miał nadzieję, mogło rozproszyć ponurą atmosferę panującą w pokoju.
– Jest pan radnym miejskim?
– Byłem – odpowiedział. – Teraz przesiaduję w sklepie. Jestem właścicielem dwóch sklepów z artykułami metalowymi, jednego tutaj w Pachoula i jednego przy drodze do Pensacola. Dają mi dość zajęcia. Szczególnie teraz, gdy czekamy wiosny.
Przerwał na chwilę i ciągnął dalej:
– Były radny miejski. Kiedyś się tym wszystkim interesowałem, ale wypadłem z obiegu, gdy Joanie od nas odeszła i spędziliśmy tyle czasu w sądach, i tak dalej; to wszystko, po prostu, jakoś się od nas oddaliło i już nigdy do tego nie wróciłem. Dużo się działo. Gdybyśmy nie mieli jeszcze dwójki, George’a juniora i Annę, chyba byśmy się poddali. Nie wiem, co by się z nami stało.
Pani Shriver wróciła i wręczyła Cowartowi szklankę wody z lodem. Zauważył, że zajęło jej chwilę wzięcie się w garść.
– Przepraszam, jeśli ta rozmowa sprawia państwu przykrość – powiedział.
– Nie. Wolimy pokazać nasze uczucia, niż je ukrywać – odparł George Shriver. Usiadł na kanapie obok żony i otoczył ją ramieniem. – Ten ból nigdy nie ustąpi – westchnął. – Może trochę osłabł i nie jest tak przenikliwy, że myśli się tylko o nim. Ale najdrobniejsze sprawy przywodzą go z powrotem. Czasami po prostu siedzę w fotelu i gdzieś daleko usłyszę głos dziecka sąsiadów, i przez chwilę wydaje mi się, że to ona. A to boli, panie Cowart. To okropny ból. Albo czasami schodzę rano na dół, żeby sobie zrobić kawy, siadam i wpatruję się w te zdjęcia, tak jak pan przed chwilą. I jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że to się nie stało, że Joanie zaraz wypadnie ze swojego pokoju, jak zawsze jaśniejąca szczęściem i radością, pełna wigoru, żeby zacząć nowy dzień; takim właśnie była dzieckiem, proszę pana. Złotym dzieckiem.
W miarę mówienia oczy potężnego mężczyzny napełniły się łzami, ale jego głos był nadal spokojny.
– Trochę częściej niż kiedyś chodzę do kościoła; to daje odrobinę pocieszenia. I ranią mnie największe błahostki, panie Cowart. Rok temu oglądałem w telewizji specjalny program o dzieciach, które umierają z głodu w Etiopii. Przecież to na drugim końcu świata, a ja nie byłem nigdzie dalej niż w północnej Florydzie, chyba że w czasach wojska. A teraz wysyłam co miesiąc pieniądze organizacjom niosącym pomoc. Tu setkę, tam setkę. Nie mogłem znieść tej myśli, że jakieś dzieci umrą tylko dlatego, że nie mają co jeść. To była okropna myśl. Przypomniało mi się, jak bardzo kochałem swoje dziecko i jak mi je odebrano. Więc chyba robię to dla niej. Chyba oszalałem. Siedzę w sklepie, przeglądam rachunki i przypomina mi się, jak kiedyś zostałem w pracy do wieczora, nie zdążyłem na obiad z dziećmi i wróciłem do domu tak późno, że już wszystkie spały, moje najmłodsze przede wszystkim; i poszedłem do jej sypialni, żeby popatrzeć, jak śpi. Nienawidzę tego wspomnienia, bo ominął mnie jeden z jej wybuchów śmiechu, jeden z jej uśmiechów, a tak ich było niewiele, że są dla nas bardzo cenne, proszę pana. Jak małe brylanciki.
George Shriver odchylił głowę i wpatrywał się w sufit. Oddychał ciężko, pocił się mocno, a jego biała koszula wznosiła się i opadała, w miarę jak z trudem łapał oddech i walczył ze wspomnieniami.
Jego żona umilkła, ale oczy jej poczerwieniały i drżały dłonie, które złożyła na kolanach.
– Nie jesteśmy żadnymi szczególnymi ludźmi, panie Cowart – zaczęła powoli. – George ciężko pracował i do czegoś doszedł, po to, żeby dzieciom było łatwiej. George junior zostanie inżynierem. Annę jest asem z chemii i nauk ścisłych. Ma szanse dostać się na Akademię Medyczną. – Oczy kobiety rozbłysły nagłą dumą. – Może pan to sobie wyobrazić? Lekarz w naszej rodzinie. Pracowaliśmy ciężko, żeby oni mogli stać się kimś w życiu.
– Proszę mi powiedzieć – poprosił Cowart ostrożnie – co państwo sądzą o Fergusonie.
Zapanowała niezwykle donośna cisza, podczas której zbierali myśli. Betty Shriver zaczerpnęła głęboki oddech, zanim udzieliła odpowiedzi.
– Czuję do niego nienawiść, którą niepodobna jest opisać. Okropny, niechrześcijański gniew, panie Cowart. Taką straszną, czarną furię, która nigdy nie wygaśnie.
George Shriver potrząsnął głową.
– Kiedyś po prostu mogłem go zabić z taką łatwością, z jaką zabija się komara siedzącego na ręce. Nie jestem pewien, czy nadal zrobiłbym to samo. Widzi pan, panie Cowart, mieszkamy tutaj pośród konserwatywnego społeczeństwa. Ludzie chodzą do kościoła. Salutują na widok flagi. Modlą się przed jedzeniem i głosują na republikanów, od czasu jak demokraci nie bardzo wiedzą, o co im chodzi. Sądzę, że gdyby zatrzymał pan przypadkowo dziesięć osób u nas na ulicy, powiedzieliby: „Nie, nie wysyłajcie go na krzesło; przyślijcie go do nas, my się nim zajmiemy”. Pięćdziesiąt lat temu zostałby zlinczowany. Mniej niż pięćdziesiąt. Chyba czasy się zmieniły. Ale im więcej czasu upływa, wydaje mi się, że to my zostaliśmy skazani, a nie on. Mijają miesiące. Mijają lata. Pracuje dla niego zastęp adwokatów, a my dowiadujemy się o kolejnej apelacji, kolejnym przesłuchaniu, kolejnym czymś jeszcze i to wszystko do nas wraca. Nawet nie pozwala nam się o tym zapomnieć. Nie żebyśmy mogli zapomnieć. Ale przynajmniej powinno nam się dać szansę jakoś z tym rozliczyć i żyć dalej resztką życia, nawet jeśli to życie jest teraz tak zubożałe. – Westchnął i potrząsnął głową. – To tak jakbyśmy żyli ramię w ramię z nim, w jednym więzieniu.