– Właśnie. Tak. Dokładnie. – Przerwał, spojrzał na Wilcoxa i ponownie na Cowarta. – Bruce mówił mi, że jest pan bystry – mruknął cicho – ale sam też już się o tym przekonałem.
Cowart zmierzył porucznika takim samym chłodnym spojrzeniem, jakim tamten spoglądał na niego.
– Nie jestem bystry. Robię po prostu to, co pan by zrobił.
– Nie, to nieprawda – odparł jadowicie Brown. – Ja bym nie próbował pomóc temu morderczemu sukinsynowi, który siedzi w celi śmierci.
Dziennikarz i policjant zamilkli.
Po kilku chwilach Brown stwierdził:
– Ta rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku.
– Zgadza się, jeśli ma mnie pan zamiar przekonać, że Ferguson jest kłamcą.
Brown wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem, myśląc intensywnie.
Poruszał się z tłumioną energią, jak sprinter pochylony nad linią startu, czekający na wystrzał pistoletu startowego; jego mięśnie poruszały się z łatwością i przez cały czas sygnalizowały Cowartowi, że Brown nie jest osobą, która lubi małą przestrzeń, niezależnie czy jest ona ograniczona powierzchnią pomieszczenia, czy szczegółami.
– Był zły – powiedział policjant. – Wiedziałem o tym od pierwszej chwili, jak go zobaczyłem. Długo zanim zginęła Joanie. Wiem, że to żaden dowód, ale po prostu wiedziałem o tym.
– Kiedy to było?
– Rok przed dokonaniem morderstwa. Przyłapałem go przed szkołą. Siedział w samochodzie i patrzył, jak dzieciaki wychodzą po lekcjach.
– Co pan tam robił?
– Odbierałem swoją córkę. Właśnie wtedy go przyuważyłem. Potem widziałem go jeszcze kilka razy. Za każdym razem robił coś, co nie dawało mi spokoju. Przebywał w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Albo jechał wolno ulicą za jakąś młodą kobietą. Nie tylko ja to zauważyłem. Kilku policjantów patrolowych z Pachoula doniosło mi o tym samym. Raz go przyłapaliśmy, koło północy, tuż za niewielkim domem mieszkalnym. Stał tam, nie wiadomo po co. Jak przejeżdżał samochód patrolowy, próbował się ukryć. Od razu cofnięto oskarżenie. Ale jednak…
– Wciąż nie słyszę o niczym, co przypominałoby dowód.
– Do cholery! – głos porucznika po raz pierwszy wybuchł z całą siłą. – Nie słyszy pan? Nie mieliśmy żadnych dowodów. Jedynie odnosiliśmy pewne wrażenia. Jak na przykład wrażenie, które odnieśliśmy, gdy podjechaliśmy do domu Fergusona, a on pucował ten swój samochód i zdążył już wyciąć kawał dywanika. Jak wtedy, gdy pierwsze słowa, jakie padły z jego ust brzmiały: „Nie załatwiłem tej dziewczyny”, jeszcze zanim usłyszał pytanie. I jak siedział w pokoju zeznań i śmiał się, bo wiedział, że nic przeciw niemu nie mamy. Ale te wszystkie wrażenia składają się na coś więcej niż instynkt, bo w końcu zaczął mówić. I żeby pan wiedział, że te wszystkie wrażenia okazały się trafne, bo wreszcie przyznał się do zabicia tej dziewczynki.
– Więc gdzie jest nóż? Gdzie jest jego ubranie pokryte krwią i błotem?
– Nie chciał nam powiedzieć.
– Czy opowiedział wam, jak czatował przy szkole? Jak zwabił dziewczynkę do samochodu? Co jej powiedział? Czy się broniła? Co wam powiedział?!
– Tutaj, do cholery! Sam pan sobie przeczytaj!
Porucznik Brown wydostał zszywkę papieru z teczki na biurku i rzucił ją w stronę Cowarta. Spojrzał na nią i zobaczył, że był to maszynopis przyznania się do winy, sporządzony przez stenotypistkę sądową. Był krótki, zaledwie trzy strony. Obydwaj detektywi zapoznali go z przysługującymi mu prawami, przede wszystkim z prawem do adwokata. Cytat przysługujących praw zajmował więcej niż całą stronę zeznania. Spytali go, czy zrozumiał swoje prawa, i powiedział, że tak. Pierwsze pytanie było sformułowane w tradycyjnym języku policyjnym: „Czy około godziny piętnastej czwartego maja 1987 roku, miał pan okazję przebywać przy zbiegu ulic Grand i Spring, to jest obok szkoły podstawowej imienia Kinga?” A Ferguson odpowiedział krótko: „Tak”. Następnie detektyw spytał go, czy widział dziewczynkę, zidentyfikowaną później jako Joanie Shriver, i znowu jego odpowiedź była krótkim potwierdzeniem. Dalej pracowicie prowadzili całą procedurę, za każdym razem zadając szczegółowe pytanie i otrzymując twierdzącą odpowiedź, przy czym żadna z tych odpowiedzi nie była okraszona najdrobniejszym choćby detalem. Gdy zadali mu pytanie dotyczące broni i innych kluczowych aspektów sprawy, odparł, że nie pamięta. Ostatnie pytanie miało na celu stwierdzenie działania z premedytacją. To właśnie przez nie Ferguson dostał wyrok śmierci. „Czy udał się pan w to miejsce z zamiarem porwania i zabicia dziewczynki?” – a on znowu odpowiedział krótkim, potwornym „Tak”.
Cowart pokręcił głową. Ferguson nie powiedział nic, oprócz powtarzania bez przerwy jednego słowa, „Tak”. Odwrócił się do Browna i Wilcoxa.
– Wcale nie wygląda to na instruktażowe przyznanie się do winy, prawda?
Wilcox, który wiercił się z powodu narastającego zdenerwowania, w końcu zerwał się z twarzą poczerwieniałą z gniewu i zaczął wywijać pięścią przed dziennikarzem.
– Czego, do diabła, pan chce? Do cholery, załatwił tę dziewczynkę i jest to równie pewne jak to, że w tej chwili tu stoję. Po prostu nie chce pan wysłuchać prawdy!
– Prawdy? – Cowart pokręcił głową i wydawało się, że Wilcox eksploduje. Wyskoczył zza biurka i złapał Cowarta za marynarkę, podrywając go z krzesła.
– Naprawdę mnie rozzłościsz, dupku! Tego chyba nie pragniesz!
Tanny Brown przerzucił ciężar swego potężnego ciała przez biurko, jedną ręką złapał detektywa i odciągnął go do tyłu, łatwo opanowując mniejszego, korpulentnego mężczyznę; nie odezwał się słowem, nawet gdy Wilcox spojrzał na swego przełożonego, wciąż jeszcze z trudem tłumiąc gniew. Detektyw usiłował powiedzieć coś do Browna, po czym odwrócił się w stronę Cowarta. W końcu dławiąc się, z zaciśniętymi pięściami wybiegł z gabinetu.
Cowart wygładził marynarkę i usiadł z powrotem. Oddychał ciężko, czując jak adrenalina pulsuje mu w uszach. Po kilku chwilach ciszy spojrzał na Browna.
– Teraz pan mi powie, że on nie uderzył Fergusona, tak? Że ani razu nie stracił panowania nad sobą w ciągu trzydziestu sześciu godzin przesłuchania?
Porucznik zastanawiał się przez chwilę, jakby przed udzieleniem odpowiedzi usiłował ocenić szkody spowodowane tym wybuchem. Następnie potrząsnął głową.
– Nie, prawda jest taka, że stracił panowanie. Na początku, raz albo dwa, zanim zdążyłem go powstrzymać. Uderzył Fergusona w twarz.
– Nie zadał mu ciosów w brzuch?
– Tego nie widziałem.
– A książki telefoniczne?
– Stary sposób – stwierdził Brown smutno; jego głos stał się bardziej cichy. – Nie. Mimo że tak twierdzi pan Ferguson.
Po raz pierwszy porucznik odwrócił się i wyjrzał przez okno. Po jakiejś chwili powiedział:
– Panie Cowart, chyba nie uda mi się panu wytłumaczyć. Śmierć tej dziewczynki mocno dała nam się we znaki i wciąż odczuwamy jej skutki… A najbardziej skupiło się to na nas. Musieliśmy ten emocjonalny mętlik ukształtować w normalną sprawę kryminalną. Wszystkich nas to trafiło. Nie byliśmy dobrzy czy źli. Ale chcieliśmy, żeby ten morderca został złapany. Nie spałem przez trzy doby. Nikt z nas nie spał. I złapaliśmy go; siedział sobie i się uśmiechał, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Wcale nie potępiam Bruce’a Wilcoxa, że poniosły go nerwy. Wszyscy byliśmy na skraju wyczerpania nerwowego. I nawet wtedy, jak złożył zeznanie – ma pan rację, przypomina wzorcowe przyznanie się do winy z podręcznika policyjnego, ale tylko tyle mogliśmy wyciągnąć od tego milczkowatego sukinsyna – nawet wtedy wszystko to było bardzo delikatne. To skazanie opiera się na najbardziej kruchych podstawach. Wszyscy o tym wiemy. I nagle pan tu przyjeżdża i zaczyna zadawać pytania, a każde z tych pytań troszeczkę podważa te podstawy i wszystkim nam to działa trochę na nerwy. Proszę. Oto moje przeprosiny za zachowanie mojego współpracownika. I za wysłanie pana do Shriverów. Nie chcę, żeby ten wyrok uległ zmianie. Nie chcę przegrać tej sprawy, bardziej niż jakiejkolwiek innej. Nie mógłbym spojrzeć w twarz ziomkom. Nie mógłbym spojrzeć w twarz własnej rodzinie. Chcę, żeby ten człowiek poniósł śmierć za swój czyn.