Выбрать главу

Ścisnął list w dłoni.

Niewinny, pomyślał. Zobaczymy.

Biblioteka w „Journalu” stanowiła dziwną kombinację nowego ze starym. Znajdowała się tuż za salą redakcyjną, za biurkami, przy których siedzieli dziennikarze wiadomości codziennych. Na tyłach biblioteki stały rzędy długich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiątków lat. Kiedyś każdy numer gazety był dzielony na wycinki i starannie katalogowany według osób, tematów, miejsc i wydarzeń. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z dużymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali każdy artykuł podkreślając kluczowe nazwiska czy pojęcia i przekazywali je do elektronicznych katalogów. Cowart wolał ten dawniejszy sposób. Lubił przekładać sterty drukowanych wycinków, przebierać i wybierać to, co było mu potrzebne. To tak jakby dane mu było trzymać w dłoni odrobinę historii. W dzisiejszych czasach wszystko było wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroć korzystał z biblioteki, zawsze droczył się na ten temat z jej pracownikami.

Gdy przekroczył próg, zauważyła go młoda kobieta. Miała przyciągające wzrok blond włosy, była wysoka i szczupła. Nosiła druciane okulary i czasami zerkała ponad górną krawędzią oprawki.

– Tylko tego nie mów, Matt.

– Czego mam nie mówić?

– Tego co zawsze mówisz. Że wolisz stary sposób katalogowania.

– Nie powiem.

– To dobrze.

– Bo sama to powiedziałaś.

– To się nie liczy. – Młoda kobieta roześmiała się. Podniosła się i podeszła do lady, przy której stał. – W czym mogę ci pomóc?

– Bibliotekarko Lauro. Czy ktoś kiedyś już cię ostrzegł, że zepsujesz sobie wzrok, jeśli przez cały dzień będziesz się wpatrywać w ekran komputera?

– Wszyscy mi to mówią.

– Może podałbym ci nazwisko…

– … a ja poczaruję komputer?

– Robert Earl Ferguson.

– Co jeszcze?

– Wyrok śmierci. Skazany jakieś trzy lata temu, w okręgu Escambia.

– Dobra. Zobaczymy… – Zasiadła pewnie do komputera, wystukała nazwisko na klawiaturze i nacisnęła klawisz. Cowart zobaczył, że z ekranu znikło wszystko, poza jednym słowem migającym w narożniku monitora: „Szukam”. Potem maszyna jakby się zadławiła i ukazało się kilka słów.

– Co mówi? – spytał.

– Podał kilka haseł. Poczekaj, sprawdzę. – Bibliotekarka wcisnęła jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawił się inny zestaw słów. Przeczytała nagłówki: – Były student skazany na karę śmierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sąd Najwyższy Florydy rozpatruje wyroki śmierci. To wszystko. Trzy artykuły. Wszystkie z wydania ukazującego się na zachodnim wybrzeżu stanu. Jedynie ostatni artykuł, który zapewne był podsumowaniem, ukazał się w głównym wydaniu.

– Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok śmierci – powiedział Cowart. – Wiesz, wydaje mi się, że dawniej dokładniej zajmowaliśmy się każdą sprawą o morderstwo…

– Teraz już nie.

– Kiedyś życie ludzkie bardziej się liczyło.

Bibliotekarka wzruszyła ramionami.

– Kiedyś gwałtowna śmierć była znacznie większą sensacją niż dzisiaj, a ty jesteś o wiele za młody, żeby mówić o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiąte… – Uśmiechnęła się, a Cowart zawtórował jej śmiechem. – W każdym razie obecnie wyroki śmierci chyba już spowszedniały na Florydzie. Mamy teraz… – zawahała się odchylając głowę i przez chwilę badawczym wzrokiem wpatrując się w sufit – około dwustu osób w celach śmierci. Gubernator podpisuje co miesiąc dwa wyroki. To nie znaczy, że się je wykonuje, ale… – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubiegłym roku napisałeś te artykuły. O tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem, zgadza się? – Potakująco pokiwała ku niemu głową.

– Zgadza się. Pamiętam, że myślą przewodnią było: Nie powinniśmy legalizować morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuły. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowaliśmy ponad pięćdziesiąt listów, które, jak by to powiedzieć, zajmowały stanowisko odmienne niż moje. Wydrukowaliśmy pięćdziesiąt, ale dostaliśmy chyba z pięć kwadrylionów. Te najłagodniejsze sugerowały, że należałoby publicznie ściąć mi głowę. Te ostrzejsze były bardziej wymyślne.

Bibliotekarka uśmiechnęła się.

– Nie cieszymy się popularnością, co? Mam ci je wydrukować?

– Jakbyś mogła. Wolałbym być lubiany…

Obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do komputera. Znowu poruszała palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczęła drukować artykuły, trzęsąc się i warcząc.

– Proszę. Wpadłeś na jakiś trop?

– Może – odparł Cowart. Wyjął arkusz papieru z komputera. – Facet twierdzi, że nic nie zrobił.

Młoda kobieta wybuchnęła śmiechem.

– To ciekawa historia. I jaka oryginalna. - Odwróciła się z powrotem w stronę ekranu komputera, a Cowart wrócił do swojego gabinetu.

W miarę jak Cowart czytał artykuły, wydarzenia, które wtrąciły Roberta Earla Fergusona do celi śmierci, zaczynały przybierać konkretną formę i kształty. Materiałów znalezionych w bibliotece nie było wiele, jednak wystarczająco dużo, żeby w wyobraźni Cowarta stworzył się pewien obraz. Dowiedział się, że ofiarą była jedenastoletnia dziewczynka i że jej zwłoki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzeżach bagniska.

Z łatwością wyobraził sobie ciemne, zielono-brązowe listowie kryjące ciało. Tkwiła w nim pewna chorobliwa, sącząca się i zasysająca siła; odpowiednie miejsce na spotkanie śmierci.

Czytał dalej. Ofiara była córką członka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ją, gdy wracała ze szkoły do domu… Cowart ujrzał rozłożysty parterowy budynek z wypalanej cegły, położony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany był w kolorze bladego różu lub służbowej zieleni; barwy, których nie są w stanie rozjaśnić nawet podekscytowane głosy dzieci cieszących się końcem szkolnych zajęć. Właśnie wtedy jedna z nauczycielek uczących w młodszych klasach widziała, jak dziewczynka wsiadała do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu miałaby wsiadać do samochodu nieznajomego człowieka? Ta myśl przyprawiła go o dreszcz i poczuł nagły przypływ obaw o bezpieczeństwo własnej córki. Szybko wmówił sobie, że Becky nie postąpiłaby w taki sposób. Gdy dziewczynka nie powróciła do domu, wszczęto alarm. Cowart był pewien, że miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazała zdjęcia dziewczynki w wieczornych wiadomościach. Na zdjęciu miała zapewne włosy związane w kitkę, była uśmiechnięta, a na zębach nosiła aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjęcie, zrobione z nadzieją na jasną przyszłość, a wykorzystane bez skrupułów jako dowód rozpaczy.

Ponad dobę później policjanci przeszukujący okolicę odkryli zwłoki dziecka. Wiadomości prasowe pełne były eufemizmów: „brutalny napad”, „nieludzka zbrodnia”, „zmasakrowane ciało”. Dla Cowarta brzmiały one jak dziennikarska stenotypia, która nie mogła oddać ze szczegółami prawdziwej grozy, jaką to dziecko przeżyło. Twórca artykułów uciekł się do serii bezpiecznych frazesów.

Pomyślał, że to musiała być okropna śmierć. Ludzie chcieli dowiedzieć się, co naprawdę zaszło, chociaż nie do końca, gdyż dokładna znajomość faktów również im spędziłaby sen z powiek.

Czytał dalej. Wywnioskował, że Ferguson był pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowała go krótko po znalezieniu ciała ofiary, na podstawie podobieństwa samochodu. Przesłuchano go – brak było wzmianki, że przetrzymywano go bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, czy też że go bito – i przyznał się do winy. To zeznanie oraz zgodność grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawały się jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaż Cowart nie był tego zupełnie pewien. Rozprawy sądowe przyciągnęły sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegół, który wydawał się mało znaczący lub niepewny, gdy podawano go w wiadomościach, w oczach przysięgłych mógł urosnąć do niezwykłych rozmiarów.