Выбрать главу

– Jak to miasteczko wygląda? – spytał Cowart.

– Tak jak pewnie wyobraża je sobie chłopak z miasta, taki jak pan. Jest to miejsce, które gazety i izba handlowa lubią określać mianem Nowe Południe. To znaczy, że nabrali po części nowej mentalności, a po części hołdują starej. Ale nie jest tak zupełnie beznadziejnie. Inwestują tam dużo dolarów w rozwój.

– Chyba wiem, co pan ma na myśli.

– Niech pan tam pojedzie i sam sobie obejrzy – powiedział adwokat. – Ale niech mi wolno będzie coś panu doradzić: to, że ktoś tam wysławia się tak jak ja i wygląda jak postać z Williama Faulknera albo Flanery O’Connora, nie znaczy, że powinien pan natychmiast przyjąć, że jest głupi. Bo oni głupi nie są.

– Zakodowałem sobie.

Prawnik roześmiał się.

– Założę się, że nie przypuszczał pan, iż czytałem tych pisarzy.

– Nawet mi do głowy nie przyszło.

– Przyjdzie panu, zanim pan zakończy sprawę Roberta Earla. I niech pan postara się zapamiętać jeszcze jedną rzecz. Tamtejsi ludzie są prawdopodobnie dość zadowoleni, że Robertowi Earlowi przytrafiło się coś takiego. Niech pan więc nie liczy na zyskanie tam wielu przyjaciół. Wy, ludzie prasy, chyba nazywacie ich „źródłami”.

– Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju – powiedział Cowart. – Twierdzi, że wie, kto jest prawdziwym zabójcą.

– Ja nic o tym nie wiem. Może i wie. Do diabła, to nawet całkiem prawdopodobne. Pachoula to mała dziura. Jedno wiem… – głos adwokata zmienił się, stał się mniej jowialny i przybrał bezpośredni ton, który zdziwił Cowarta -… wiem, że ten człowiek został bezpodstawnie skazany, i mam zamiar wyciągnąć go z celi śmierci, czy to zrobił, czy nie. Może nie w tym roku i nie w tym sądzie. Ale na pewno kiedyś w przyszłości i w jakimś innym sądzie. Wychowałem się i spędziłem całe życie pośród tych chłopców, wsioków, buraków, i nie oddam go tak łatwo. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobił, czy nie.

– Ale jeśli nie zrobił…

– Cóż, ktoś tę dziewczynkę zabił. I chyba ktoś będzie musiał za to zapłacić.

– Mam mnóstwo pytań – powiedział Cowart.

– Tak przypuszczam. To sprawa, przy której nasuwa się wiele pytań. Czasami tak już jest. Proces, który ma wszystko wyjaśnić, jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Wydaje się, że to właśnie przytrafiło się Robertowi Earlowi.

– Więc sądzi pan, że powinienem zbadać tę sprawę.

– Oczywiście – odparł prawnik. Cowart wyczuł uśmiech po drugiej stronie linii telefonicznej. – Tak sądzę. Nie wiem, czego się pan doszuka, poza uprzedzeniami i prymitywnym sposobem myślenia. Może będzie pan w stanie pomóc oswobodzić niewinnego człowieka.

– A więc pan uważa, że jest niewinny?

– Tak powiedziałem? Miałem na myśli, że powinien zostać uznany za niewinnego w sądzie. Wie pan, to wielka różnica.

Rozdział drugi

SKAZANY NA ŚMIERĆ

Cowart zatrzymał wynajęty samochód na drodze dojazdowej prowadzącej do Stanowego Więzienia Florydy i popatrzył ponad polami na okazałe budynki, w których przebywała większość więźniów z całego stanu, wymagających specjalnego nadzoru. Właściwie były to dwa więzienia przedzielone niewielką rzeczką: Związkowy Zakład Poprawczy po jednej stronie i Więzienie Raidford po drugiej. Zobaczył bydło pasące się w dali na pastwiskach i unoszące się tumany kurzu w miejscach, gdzie grupy więźniów pracowały pośród pól uprawnych. W narożnikach umieszczone były wieże strażnicze i wydawało mu się, że dostrzega blask broni wartowników. Nie miał pojęcia, w którym budynku znajdowała się cela śmierci i pokój, gdzie trzymano stanowe krzesło elektryczne, ale słyszał, że pomieszczenia te są oddzielone od głównego więzienia. Zauważył czterometrowe, podwójne ogrodzenie z siatki, zwieńczone pętlami kolczastego drutu. Drut pobłyskiwał w porannym słońcu. Cowart wysiadł i stanął obok samochodu. Na skraju drogi rósł szereg wysmukłych zielonych sosen, które oskarżycielskim gestem wskazywały kryształowo błękitne niebo. Chłodny powiew poruszył gałęzie i, przedzierając się przez narastającą wilgoć, owiał czoło Cowarta.

Nie miał żadnych trudności z przekonaniem Willa Martina i innych członków rady wydawniczej, żeby dali mu wolną rękę i pozwolili zająć się okolicznościami skazania Roberta Earla Fergusona, chociaż Martin nie omieszkał wyrazić swojego drwiącego sceptycyzmu, który Cowart zupełnie zignorował.

– Nie pamiętasz Pittsa i Lee? – odrzekł Cowart. Freddie Pitts i Wilbert Lee zostali skazani na śmierć za zamordowanie pracownika stacji benzynowej w północnej Florydzie. Obydwaj przyznali się do zbrodni, której nie popełnili. Uwolnienie ich zabrało jednemu z najbardziej znanych reporterów „Journala” kilka lat publikacji na ten temat. Dostał nagrodę Pulitzera. W sali redakcyjnej „Journala” natychmiast opowiadano tę historię każdemu nowo przyjętemu reporterowi.

– To było co innego.

– Dlaczego?

– To było w 1963. Równie dobrze mogło być w 1863. Świat się zmienił.

– Tak sądzisz? A co powiesz o tym facecie z Teksasu, którego od kary śmierci uwolnił filmowiec robiący film dokumentalny?

– To co innego.

– Co w tym widzisz innego?

Martin roześmiał się.

– Dobre pytanie. Jedź. Masz moje błogosławieństwo. Znajdź na nie odpowiedź. I pamiętaj, jak skończysz tę zabawę w reportera, zawsze możesz wrócić do naszej wieży z kości słoniowej. – Popchnął Cowarta, jakby dawał mu sygnał do działania.

Poinformowano redaktora działu miejskiego, który obiecał Cowartowi pomoc, gdyby takowej potrzebował. Wyczuł nutę zazdrości, że ta sprawa wpadła w jego ręce. Wiedział, jaką ma przewagę nad ekipą działu miejskiego. Po pierwsze, będzie mógł pracować sam; dział miejski przydzieliłby do tego zadania grupę ludzi. „Journal”, podobnie jak wiele innych gazet czy stacji telewizyjnych, zatrudniał grupę dochodzeniową pod jakąś błyskotliwą nazwą, jak „Ekipa Śledcza” czy też „Grupa I”. Podeszliby do tego materiału z subtelnością szarżującej armii. Poza tym Cowart nie miał narzuconego terminu, tak jak by to było w przypadku normalnego reportera z ekipy, i nie musiał stawiać czoła jakiemuś kierownikowi działu miejskiego, który patrzyłby mu na ręce i wciąż się dopytywał, jak dalece zaawansowana jest praca nad materiałem. Nikt nie będzie mu mówił, czego ma się dowiedzieć, jak to wykorzystać ani jak opisać. Lub odrzucić, jeśli nie była to prawda.

Próbował przez chwilę przytrzymać tę ostatnią myśl, aby się uodpornić na rozczarowanie, ale gdy pojechał drogą i wjechał na teren więzienia, poczuł szybsze bicie serca. Przy drodze dojazdowej ustawiono rząd znaków, które informowały przejeżdżających, że na tym terenie mogą zostać poddani rewizji i że naruszenie prawa, zakazującego posiadania broni lub narkotyków, będzie ukarane odsiadką. Minął bramę, gdzie strażnik w szarym ubraniu skonfrontował jego dowód z listą i ponuro machnął dłonią, że może jechać. Zaparkował w miejscu z tabliczką GOŚCIE i wszedł do budynku administracji.

Sekretarka zmieszała się nieco, gdy się jej przedstawił. Najwyraźniej zawieruszyła gdzieś jego podanie o umożliwienie odwiedzin. Czekał cierpliwie przy biurku, podczas gdy ona, przepraszając gwałtownie, przewracała w papierach, aż w końcu udało jej się znaleźć odpowiednie dokumenty. Następnie poproszono go, żeby poczekał w biurze obok, zaraz któryś ze strażników odeskortuje go do miejsca, gdzie będzie mógł się spotkać z Robertem Earlem Fergusonem.

Po kilku minutach do pokoju wszedł starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, ostrzyżonych w stylu żołnierzy marynarki wojennej i o równie wojskowej postawie. Mężczyzna zasalutował Cowartowi ogromną, sękatą dłonią.