Matthew Cowart wziął głęboki oddech i starał się jakoś przeanalizować to opowiadanie. Nagle poczuł, że w małej salce widzeń brakuje powietrza, jakby ściany się rozgrzały i zaczęły go dusić; jakby się piekł w nagłej spiekocie.
– I co? – spytał.
– I teraz jestem tutaj – odparł Ferguson.
– Opowiedział pan to swojemu adwokatowi?
– Oczywiście. Zwrócił mi uwagę na sprawę oczywistą: było dwóch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I była śliczna, mała biała dziewczynka, którą ktoś zamordował. Jak pan myśli, komu uwierzą?
Cowart przytaknął.
– A dlaczego ja teraz miałbym panu wierzyć?
– Nie wiem – odparł Ferguson ze złością w głosie. Przez chwilę gniewnym wzrokiem patrzył na Cowarta. – Może ponieważ mówię prawdę.
– Czy poddałby się pan testowi na prawdomówność?
– Poddałem się już takiemu testowi na prośbę adwokata. Tutaj mam jego wyniki. Ta przeklęta maszyna stwierdziła: „brak wniosków”. Chyba byłem za bardzo rozdygotany, gdy mnie podłączyli do tych wszystkich drutów. W niczym mi to nie pomogło. Jeśli pan chce, mogę się poddać testowi jeszcze raz. Nie wiem, czy to się na coś przyda. Nie może służyć jako dowód w sądzie.
– Oczywiście. Ale potrzebuję jakiegoś potwierdzenia.
– Jasne. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale, do diabła, tak właśnie było.
– Jak mogę to udowodnić, tak żeby można było tę historię wydrukować?
Ferguson zastanawiał się przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w oczach Cowarta. Po kilku sekundach na napiętą twarz skazańca przedarł się nieśmiały uśmiech.
– Rewolwer – powiedział. – To może być dowodem.
– W jaki sposób?
– Pamiętam, że zanim wprowadzili mnie do tego małego pomieszczenia, ostentacyjnie odłożyli swoje rewolwery z kabur pod pachami do biurka. Pamiętam, że miał tę zabawkę ukrytą pod spodniami. Jestem pewien, że nie powie panu prawdy o tym rewolwerze, o ile go pan jakoś do tego nie sprowokuje.
Cowart skinął głową.
– Może.
Ponownie zamilkli. Cowart spuścił wzrok na magnetofon i przyglądał się, jak taśma nawija się na szpulę.
– Dlaczego akurat pana wybrali? – spytał.
– Pasowałem im. Akurat tam byłem. Jestem czarny. Dopasowali sobie zielony samochód. Mam taki sam rodzaj krwi. To oczywiście odkryli później. Po prostu byłem pod ręką, a lokalna społeczność niemal oszalała. Mam na myśli białą społeczność. Chcieli kogoś dostać i dostali mnie. Któż by się mógł nadawać lepiej?
– To faktycznie bardzo przekonujący wywód.
Oczy Fergusona rozbłysnęły chwilowym gniewem i Cowart zauważył, jak zaciska dłoń w pięść. Patrzył, jak więzień walczy ze sobą i opanowuje się.
– Zawsze mnie tam nienawidzili. Bo nie byłem tępym, zacofanym czarnuchem, do jakich byli przyzwyczajeni. Nie mogli mnie znieść, ponieważ poszedłem na studia. Nie mogli pogodzić się z faktem, że nieobce mi jest wielkie miasto. Znali mnie i nienawidzili. Za to kim jestem i za to kim mogłem być.
Cowart zaczął zadawać pytanie, ale Ferguson wyprostował obie ręce chwytając za brzeg stołu, żeby utrzymać równowagę. Ledwo mógł opanować głos i Cowart poczuł, jak spływa na niego gniew tego mężczyzny. Widział, jak napięły się ścięgna na szyi więźnia. Twarz mu poczerwieniała, głos utracił spokój i drżał od emocji. Cowart widział, jak Ferguson ciężko walczy sam z sobą, jakby miał się załamać pod ciężarem wspomnień. Na mgnienie Cowartowi przyszło na myśl, jakie by to było uczucie stawić czoło tej furii.
– Niech pan tam jedzie. Niech pan obejrzy sobie Pachoulę. Okręg Escambia. To prosto na południe z Alabamy, nie więcej niż godzina jazdy. Pięćdziesiąt lat temu po prostu by mnie powiesili na najbliższym drzewie. Ubrani by byli w białe ubrania i białe spiczaste czapki i nieśliby płonące krzyże. Czasy się zmieniły – mówił zgorzkniałym głosem – ale nie tak znowu bardzo. Teraz ograniczają ich różne dobrodziejstwa i pułapki cywilizacji. Miałem proces, tak jest. Dostałem adwokata, tak jest. Ławę przysięgłych, w której zasiadali moi ziomkowie, tak jest. Mogłem cieszyć się swoimi prawami, gwarantowanymi przez konstytucję, tak jest. Po co to, skoro stare lincze były takie proste i zgodne z prawem? – Głos Fergusona drżał z podniecenia. – Niech pan tam jedzie, Panie Biały Reporterze, i niech pan trochę popyta, a sam pan zobaczy. Wydaje się panu, że to lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku? Dowie się pan, że sprawy tak szybko się nie zmieniają. Zobaczy pan.
Usiadł wygodnie na krześle i gniewnie wpatrywał się w Cowarta.
Odgłosy więzienia wydawały się odległe, jakby dzieliły ich kilometry od ścian, korytarzy i cel. Cowart nagle zdał sobie sprawę, jak niewielkie było pomieszczenie, w którym siedzieli. To będzie materiał o małych pomieszczeniach, pomyślał. Czuł nienawiść płynącą od więźnia ogromnymi falami, nie kończący się potok bezsilności i rozpaczy, i czuł, jak sam wpada w jego nurt.
Ferguson nadal wpatrywał się w Cowarta spoza stołu, jakby zastanawiając się nad dalszymi słowami.
– No i co pan na to, panie Cowart? Myśli pan, że sprawy wyglądałyby tak samo w Pachoula jak w Miami?
– Nie.
– Żeby pan wiedział, że nie. Wie pan, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Gdybym popełnił to przestępstwo – nie popełniłem go, ale gdybym – i gdyby to miało miejsce w Miami? Zdaje pan sobie zapewne sprawę, co by zrobili z takimi marnymi dowodami przeciwko mnie? Zaproponowano by mi przyznanie się do zabójstwa drugiego stopnia i dostałbym od pięciu lat do dożywocia. Może odsiedziałbym ze cztery. I to tylko w wypadku gdyby mój obrońca z urzędu nie umorzył całej sprawy. Przy czym pewnie by umorzył. Nie byłem notowany. Byłem studentem. Miałem przed sobą przyszłość. Nie mieli dowodów. Co pan sądzi, panie Cowart, jak by to wszystko się potoczyło w Miami?
– W Miami, chyba ma pan rację. Odsiadka, to pewne.
– W Pachoula, śmierć. To pewne.
– Taki jest system.
– Do diabła z systemem. Do diabła z nim. I jeszcze jedno; nie zrobiłem tego. Nie popełniłem tego przeklętego przestępstwa. Może nie jestem idealny. W Newark wdałem się w kilka burd jako nastolatek. Tak samo w Pachouli. Może pan to sprawdzić. Ale, do cholery, nie zabiłem tej dziewczynki.
Ferguson przerwał na moment.
– Wiem za to, kto ją zabił.
Przez chwilę obydwaj się nie odzywali.
– Pomówmy o tym – zaproponował Cowart. – Kto i jak?
Ferguson odchylił się razem z krzesłem. Cowart zauważył na twarzy więźnia uśmieszek; nie uśmiech, nie coś co poprzedza śmiech, ale okrutny grymas. Poczuł, że coś się zmieniło w pokoju; zmniejszyło się napięcie gniewu. Ferguson zmienił się w ciągu tych kilku sekund równie sprawnie jak wcześniej, gdy zmieniał akcenty.
– Tego jeszcze nie mogę panu powiedzieć – oznajmił.
– Gówno prawda – odparł Cowart, dopuszczając do głosu nutę niezadowolenia. – Niech pan nie będzie tchórzem.
Ferguson potrząsnął głową.
– Powiem panu – powiedział – ale dopiero wtedy, gdy pan uwierzy.
– Co to za zabawa?
Ferguson pochylił się do przodu, zawężając przestrzeń pomiędzy nimi. Zmierzył Cowarta spokojnym, przerażającym wzrokiem.
– To nie jest żadna pieprzona zabawa – powiedział cicho. – To jest moje pieprzone życie. Chcą mi je odebrać, a to jest moja najlepsza karta. Niech mnie pan nie zmusza, żebym ją wyłożył, zanim będę do tego gotów.
Cowart nie odpowiedział.