Porucznik zjechał z głównej drogi, samochód zaczął podskakiwać i trząść się, pokonując zlepione grudy szlaku, który wiódł do domku babki Fergusona pod ciemnym sklepieniem drzew. Cowart poczuł lodowaty dreszcz przypominający o czymś znajomym, strasznym – już kiedyś jechał tą drogą.
Starał się przewidzieć, co się wydarzy, ale odczuwał jedynie niepokojące podniecenie. Przypomniał sobie o liście, jaki otrzymał wiele miesięcy temu: „… zbrodni, której NIE POPEŁNIŁEM”. Chwycił się za oparcie fotela i spojrzał przed siebie.
Z tylnego siedzenia dobiegł ich głos Andrei Shaeffer.
– Myślałam, że mówiłeś coś o wsparciu. Nikogo nie widzę. Co się stało? Brown odpowiedział gwałtownie, tonem wykluczającym dalsze pytania.
– Możemy otrzymać pomoc, jeśli będziemy jej potrzebowali.
– A co z mundurowymi? Nie potrzebujemy jakichś mundurowych?
– Wszystko będzie dobrze.
– Gdzie jest wsparcie?
Zacisnął zęby i odpowiedział gorzko:
– Czeka.
– Gdzie?
– W pobliżu.
– Możesz mi pokazać?
– Pewnie – odparł zimno. Sięgnął ręką pod kurtkę i wyciągnął rewolwer z kabury, którą nosił pod pachą. – Tutaj. Zadowolona?
Ostatnie słowo ucięło rozmowę i wprawiło Shaeffer w bezsilną wściekłość. Nie zdziwiła się, że pracują samotnie. W rzeczywistości wolała pracować sama. Wyobraziła sobie twarz Fergusona. Myślał, że mnie wystraszył. Myślał, że zmusił mnie do ucieczki, powiedziała do siebie. No cóż, i oto jestem. I nie jestem jakąś małą dwunastoletnią dziewczynką, która nie może się bronić. Położyła dłoń na swoim pistolecie. Spojrzała na Cowarta, który wpatrywał się w skupieniu przed siebie, jakby nie słyszał ich rozmowy.
W tym momencie pomyślała, że nigdy, przenigdy nie znajdzie się tak blisko samej istoty policyjnej profesji jak w tej chwili. Wydawało się, że ich pościg za Fergusonem przekroczył pewne ustalone normy. Zastanowiła się, czy bliskość śmierci zawsze wyzwala w ludziach szaleństwo, po czym odpowiedziała na własne pytanie: Oczywiście.
– W porządku – odezwała się po krótkiej przerwie. Poczuła przypływ adrenaliny i nie całkiem ufała swemu głosowi. – Jaki mamy plan?
Samochód podskoczył na większym wyboju.
– Jezu – powiedziała, wcisnąwszy się głębiej w fotel. – Ten facet naprawdę mieszka na moczarach.
– To wszystko tam, to bagno – wskazał Cowart. – Z drugiej strony biedne farmy. – Przypomniał sobie, że Wilcox pokazywał mu to wcześniej. – Jaki mamy plan? – zapytał Tanny’ego Browna.
Porucznik zwolnił i zjechał na pobocze, zatrzymując się ostatecznie. Otworzył okno, wpuszczając do środka wilgotne powietrze. Wskazał na otaczającą ich mieszankę światła i ciemności.
– Chałupa babki Fergusona jest oddalona stąd o jakieś pół kilometra. Resztę drogi pokonamy piechotą. W ten sposób nie obudzimy nikogo bez potrzeby. To proste. Detektywie Shaeffer, zajdzie pani od tyłu. Trzymaj broń w pogotowiu – przybrał mniej oficjalny ton. – Obserwuj uważnie tylne drzwi. Po prostu upewnij się, że nie wynosi się tą drogą. Gdyby to zrobił, po prostu zatrzymaj go. Kapujesz? Zatrzymaj go…
– Czy to znaczy…
– To znaczy zatrzymaj go. Jestem cholernie pewny, że procedura jest taka sama w okręgu Monroe jak i tutaj, w Escambia. Skurczybyk jest podejrzany, między innymi o zamordowanie policjanta. To wszystko jest prawdopodobnym powodem, jakiego potrzebujemy. On jest zbrodniarzem. Przynajmniej był kiedyś… – Brown spojrzał na Cowarta, który jednak nie odezwał się ani słowem. – Oceń, co zrobić.
Shaeffer pobladła nieco; jej skóra poszarzała jak otaczające ich powietrze. Przytaknęła jednak.
– Jasne – odparła, narzucając swemu głosowi stanowczy ton. – Myślisz, że jest uzbrojony? A może czeka na nas?
Brown wzruszył ramionami.
– Sądzę, że prawdopodobnie jest uzbrojony. Nie sądzę jednak, by miał powody być w pogotowiu i nie spać. Szybko tutaj dotarliśmy. Prawdopodobnie tak cholernie szybko jak on. Nie sądzę, żeby był przygotowany. Jeszcze nie. Pamiętaj jednak o jednej rzeczy: to jego teren.
Kiwnęła głową.
Tanny Brown odetchnął głęboko. Na początku jego głos wydawał się chłodny, potem jednak zmienił ton na znużony, co wskazywało, że sprawa zbliża się ku końcowi.
– Rozumiesz? – zapytał. – Po prostu nie chcę, żeby wymknął się tylnymi drzwiami i ukrył się na bagnach. Jeśli dostanie się tam, nie wiem, do cholery, jak go znajdziemy. Wyrósł tutaj i…
– Zatrzymam go – powiedziała. Nie dodała „tym razem”, mimo iż te słowa kołatały się w głowach całej trójki.
– Dobrze – kontynuował Brown. – Cowart i ja podejdziemy od frontu. Nie mam nakazu, więc zamierzam improwizować. Zapukam do drzwi, zawołam i wejdę do środka. Nie biorę pod uwagę innego sposobu. Do diabła z procedurą.
– A co ze mną? – zapytał Cowart.
– Nie jesteś policjantem. Nie mogę więc kontrolować tego, co robisz. Chcesz iść ze mną? Zadawać pytania? Cokolwiek zrobisz, będzie dobre. Po prostu nie chcę, żeby później pojawił się jakiś adwokat i powiedział, że ponownie pogwałciłem prawa Fergusona, ponieważ zabrałem ciebie ze sobą. Działasz więc na własną rękę. Wycofaj się. Wejdź do środka. Rób, co chcesz. Kapujesz?
– Kapuję.
– Na pewno rozumiesz?
– W porządku. – Cowart skinął głową. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden człowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukają tych samych odpowiedzi.
– Czy aresztujesz go? – zapytała Shaeffer. – Pod jakim zarzutem?
– Na początku chcę mu zaproponować, żeby poszedł na przesłuchanie. Zobaczę, czy pójdzie z nami dobrowolnie. Myślę, że pójdzie. Jeśli będę musiał, aresztuję go ponownie za śmierć Joanie Shriver. Co wczoraj powiedziałem? Utrudnianie śledztwa i składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. Pójdzie z nami w taki czy inny sposób. Kiedyś siedział w więzieniu, zatem zamierzamy dowiedzieć się, co się stało.
– Zamierzasz zapytać go…?
– Zamierzam być uprzejmy – powiedział Brown. W kącikach jego ust pojawił się przez chwilę smutny uśmieszek. – Z rewolwerem wycelowanym w głowę skurczybyka i palcem na spuście. Skinęła głową.
– On nie ucieknie – powiedział cicho Brown. – Zamordował Bruce’a. Zamordował Joanie. Nie mam pojęcia kogo jeszcze. To skończy się tutaj.
Po tych słowach nastała cisza.
Cowart odwrócił wzrok od dwójki detektywów. Pomyślał, że oto zbliżają się do miejsca, gdzie dowody wymagane na sali sądowej nie wydają się robić dużej różnicy. Kilka smug światła tajemniczo prześlizgnęło się przez gałęzie drzew, wyłaniając z ciemności kształt drogi przed nimi.
– A co z tobą? – porucznik zapytał nagle Cowarta. Jego głos rozdarł ciszę. – Czy wszystko jest jasne?
– Wystarczająco jasne.
Brown położył rękę na klamce i pociągnął ją mocno, otwierając drzwi samochodu.
– Pewnie – powiedział, nie potrafiąc ukryć cienia drwiny w głosie. – A zatem chodźmy.
Wymawiając ostatnie słowa znajdował się już na zewnątrz, krocząc wąską brudno-czarną drogą. Pochylił lekko plecy, jak gdyby szedł pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwilę Cowart spoglądał za oddalającym się policjantem i pomyślał: Jak mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że zrozumiem, co naprawdę kryje się w jego wnętrzu? Czy we wnętrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mężczyźni wydali mu się równie tajemniczy. Czym prędzej odgonił te myśli i podążył za detektywem. Shaeffer zajęła pozycję z drugiej strony i cała trójka ruszyła zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgła, która snuła się niczym szary dym pełzający między stopami, wyciszała ich kroki.
Cowart pierwszy spostrzegł dom, a trochę z tyłu dojrzał koniec drogi. Mokre grzęzawisko przed chałupą sprawiało nieprzyjemne wrażenie. W domu nie paliło się żadne światło; na pierwszy rzut oka nie zauważył najmniejszego ruchu, mimo że spodziewał się, że przybędą akurat w czasie porannej krzątaniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, żeby skarcić koguta, pomyślał, i obwinia starego ptaka, że nie wykonuje należycie swoich obowiązków. Cowart posuwał się za innymi, starając się pozostawać w najgłębszym cieniu i obserwując uważnie dom.