– Możesz się leczyć. Gazeta zapłaci.
– To starta czasu. Od miesięcy nic mnie nie nawiedzało – skłamał odważniej.
Usłyszał jej westchnienie.
– Coś nie tak? – spytał.
– Cóż – stwierdziła. – Chyba powinnam ci powiedzieć.
– Więc powiedz.
– Będziemy mieli z Tomem dziecko. Becky już nie będzie sama.
Zakręciło mu się lekko w głowie i przeszyło go kilka różnych myśli i odczuć.
– Proszę, proszę. Moje gratulacje.
– Dziękuję – mruknęła jego była żona. – Chyba nie rozumiesz.
– Czego?
– Becky stanie się częścią rodziny. Bardziej niż do tej pory.
– Tak?
– Nie rozumiesz, prawda? Co się stanie. To ty będziesz tą osobą z zewnątrz. Tak mi się niestety wydaje. Już teraz niełatwy jest dla niej fakt, że mieszkasz w drugim końcu stanu.
Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek.
– To nie ja mieszkam w drugim końcu stanu. To ty. To ty się wyprowadziłaś.
– Nie wracajmy do starych spraw – odparła Sandy. Po chwili ciągnęła dalej: – W każdym razie sytuacja ulegnie zmianie.
– Nie rozumiem dlaczego… – zająknął się.
– Uwierz mi – powiedziała. Z jej tonu wynikało, że znacznie wcześniej starannie przygotowała sobie mowę. – Będzie spędzać z tobą mniej czasu. Jestem tego pewna. Dużo o tym myślałam.
– Tego nie było w umowie.
– Umowę można zmienić. Wiesz o tym.
– Nie sądzę – odpowiedział, a w jego głosie pojawiło się pierwsze ostrze gniewu.
– Cóż – ucięła krótko – nie pozwolę dać się wyprowadzić tą rozmową z równowagi. Zobaczymy.
– Ale…
– Matt, muszę już iść. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedział.
– Świetnie – odparł. – Stokrotne dzięki.
– Później o tym porozmawiamy, o ile w ogóle jest o czym rozmawiać.
Jasne, pomyślał, jak już skonsultujesz się z adwokatami i pracownikami opieki społecznej i zupełnie spiszesz mnie na straty. Wiedział, że to nieprawda, ale nie potrafił odepchnąć tej myśli.
– Tym razem nie rozmawiamy o twoim życiu – odezwała się. – Już nie. Tym razem chodzi o mnie.
Odłożyła słuchawkę.
Mylisz się, pomyślał. Rozejrzał się po swoim gabinecie. Przez małe okno dojrzał niebo roztaczające nad śródmieściem stalową szarość. Spojrzał na słowa widniejące przed nim: NIE POPEŁNIŁEM.
Wszyscy jesteśmy niewinni, pomyślał. To dowód na to, jak trudna jest niewinność.
Następnie, próbując zapomnieć o rozmowie, wziął list i zaczął czytać dalej:
Czwartego maja 1987 roku właśnie wróciłem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okręgu Escambia. W tym czasie byłem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i kończyłem właśnie trzeci rok. Byłem u babki już od kilku dni, gdy zostałem zabrany do biura szeryfa na przesłuchanie w sprawie gwałtu i morderstwa, które popełniono kilka kilometrów od domu mojej babki. Ofiara była biała. Ja jestem czarny. Naoczny świadek widział, jak zielony ford, podobny do mojego, odjeżdżał z miejsca, w którym zniknęła dziewczynka. Przez trzydzieści sześć godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz możliwości porozumienia się z prawnikiem. Kilkakrotnie zostałem pobity przez zastępców szeryfa. Bili mnie książkami telefonicznymi, gdyż te nie pozostawiają śladów. Mówili, że mnie zabiją, a jeden z nich przystawił mi rewolwer do skroni i naciskał spust. Za każdym pociągnięciem kurek uderzał w pusty bębenek. Na koniec powiedzieli mi, że jeśli się przyznam, nic mi się nie stanie. Byłem przerażony i wyczerpany, więc się przyznałem. Nie miałem pojęcia o szczegółach, zapoznali mnie jedynie z ogólnym zarysem zbrodni i przyznałem się. Po tym, jak się ze mną obeszli, przyznałbym się do wszystkiego.
ALE NIC NIE ZROBIŁEM!
Po kilku godzinach usiłowałem cofnąć moje oświadczenie, jednak mi się to nie udało. Mój obrońca z urzędu odwiedził mnie przed rozprawą zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadził dochodzenia, nie zwołał świadków, którzy potwierdziliby moją obecność w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podważył nielegalnie zdobytego przyznania się do winy. Ława przysięgłych, składająca się wyłącznie z białych, wysłuchała dowodów i, po godzinnej naradzie, uznała mnie winnym. Kolejną godzinę zajęło im zaproponowanie kary śmierci. Biały sędzia poparł ten wyrok. Nazwał mnie bestią, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić.
Od trzech lat przebywam w celi śmierci. Pokładam ogromne nadzieje, że sąd oddali wyrok, ale to może potrwać jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomóc? Dowiedziałem się od innych więźniów, że pisze Pan artykuły krytykujące karę śmierci. Jestem niewinnym człowiekiem, mającym w perspektywie najwyższy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, który został wykorzystany przeciwko mnie. W tę sytuację wpędziły mnie uprzedzenia, ignorancja i zło. Proszę mi pomóc.
Poniżej napisałem nazwiska mojego nowego prawnika i świadków. Wpisano pana nazwisko na listę osób dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydował się pan przyjechać i ze mną porozmawiać.
Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutów, ale znam nazwisko człowieka, który popełnił tę zbrodnię.
Z nadzieją, że mi Pan pomoże, Robert Earl Ferguson Numer 212009
Więzienie Stanowe Florydy Starkę, Floryda
Kilka chwil zajęło Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytał go kilkakrotnie, próbując uporządkować wrażenia. Człowiek ten z całą pewnością wyrażał się jasno, był dobrze wykształcony i posługiwał się wyszukanym językiem, no i twierdził, że jest niewinny, ale w przypadku więźniów, szczególnie tych, na których zapadł wyrok śmierci, było to raczej regułą niż wyjątkiem. Zawsze zastanawiał się, dlaczego większość ludzi, nawet jeśli stoją w obliczu śmierci, obstaje przy wizerunku niewinności. Prawda ta dotyczyła nawet najbardziej zatwardziałych psychopatów, wielokrotnych morderców, dla których życie ludzkie znaczyło tak niewiele, że zabić to było mniej więcej tyle, co z kimś porozmawiać. Jednak gdy dochodziło do oskarżenia, chcieli zachować otoczkę niewinności, chyba że udało się ich przekonać, iż przyznanie się może złagodzić wyrok. Tak jakby dla nich słowo „niewinny” znaczyło coś innego; jakby strach, w obliczu którego się znaleźli, zmazywał ich winę.
Ta myśl przypomniała mu oczy chłopca. Oczy pojawiające się w wielu nocnych koszmarach.
Było wtedy późno. Ranek przedzierał się przez lepki upał lata w Miami, gdy ze snu wyrwał go telefon. Musiał udać się do domu oddalonego o dziesięć lub dwanaście przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany pracą, zaspanym głosem wysłał go na makabryczny spektakl.
Wtedy pracował jeszcze w dziale miejskim i zajmował się zadaniami ogólnymi, które na ogół sprowadzały się do zabójstw. Dotarł pod wskazany adres i przez godzinę krążył poza liniami policyjnymi, czekając aż coś się wydarzy i wpatrując się poprzez ciemności w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjeździe. Był to średniej klasy dom jakiegoś niższego rangą dyrektora i jego żony. Widział wewnątrz techników kryminalistyki, różnych detektywów oraz pracowników personelu medycznego, ale nie mógł dostrzec, co zaszło. Cały teren oświetlony był pulsującymi światłami kogutów policyjnych, rzucającymi na wszystko krótkie, czerwone i niebieskie błyski. Światła wydawały się gęstnieć w wilgotnym powietrzu. Sąsiedzi, wywabieni z domów, w zgodny sposób opisywali małżeństwo zamieszkujące dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali tę śpiewkę. O ofiarach zabójstw zawsze mówiło się, że były skryte, niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też nie. Tak jakby sąsiedzi chcieli nagle odciąć się od grozy, która pojawiła się jak grom z jasnego nieba.
W końcu zauważył Vernona Hawkinsa, który wychodził z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknął policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparł się o drzewo, jakby był zupełnie wyczerpany.