– Dziękuję, że pan oddzwonił, panie Black. Interesuje mnie jeden z pańskich klientów. Niejaki Robert Earl Ferguson.
Prawnik roześmiał się krótko.
– Gdy moja pracownica przekazała mi wiadomość od pana, coś mi podpowiedziało, że dzwonił pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce się pan dowiedzieć?
– Przede wszystkim proszę mi streścić jego sprawę.
– Wszystkie akta są w tej chwili w stanowym Sądzie Najwyższym. Uważamy, że dowody przeciwko niemu nie są wystarczające do wydania wyroku. I sądzimy, że sędzia nie powinien był brać pod uwagę jego przyznania się do winy. Powinien pan je przeczytać. To chyba najlepiej sformułowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem. Brzmi, jakby został napisany przez samych policjantów w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jeśli Robert Earl nie zezna tego, co chcą, żeby zeznał, nie mają po co iść do sądu choćby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zaściankowego, rasistowskiego sądu na świecie.
– A dowody w postaci próbek krwi?
– Laboratorium w okręgu Escambia jest dość prymitywne; nie takie do jakich jesteście przyzwyczajeni tam, w Miami. Określili jedynie zasadniczą grupę krwi. Zero plus. Taka grupa występowała w nasieniu znalezionym u zmarłej i taką grupę ma Robert Earl. Oczywiście taką samą grupę ma kilka tysięcy innych mężczyzn w tym okręgu. Jednak jego obrońca nie pokwapił się, aby w tej sprawie przesłuchać ludzi z działu medycznego.
– A samochód?
– Zielony ford z numerami z innego stanu. Nikt nie rozpoznał Roberta Earla i nikt nie mógł stwierdzić z całą pewnością, że dziewczynka wsiadła do jego samochodu. Nie było to nic, co można by nazwać dowodem pośrednim; do diabła, to zaledwie poszlaki. Powinny zostać wyśmiane na rozprawie.
– Nie był pan jego adwokatem podczas rozprawy, zgadza się?
– Nie, proszę pana. Ten przywilej przypadł w udziale komuś innemu.
– Podważył pan solidność tamtego przedstawiciela prawa?
– Jeszcze nie. Ale zrobię to. Chłopak studiujący na trzecim roku wydziału prawa Uniwersytetu Florydy poradziłby sobie z tą sprawą lepiej. Nawet uczeń liceum poradziłby sobie lepiej. Wkurza mnie to. Nie mogę się doczekać, kiedy napiszę to podważenie. Jednak nie chcę strzelać ze wszystkich dział naraz.
– Co pan przez to rozumie?
– Panie Cowart – powiedział wolno adwokat – czy wy tam wiecie, na czym polega przeprowadzanie apelacji w sprawie wyroków śmierci? Cała sprawa sprowadza się do gryzienia jabłka po malutkim kawałku. W ten sposób można to przeciągać latami. Ludzie zapominają. Należy pozwolić, żeby czas popracował trochę na naszą korzyść. Nie wykorzystuje się z miejsca najlepszych kart, bo natychmiast posadzą chłopaka na gorącym krzesełku, łapie pan?
– Rozumiem – odparł Cowart. – Ale powiedzmy, że człowiek, który siedzi, jest niewinny.
– Tak panu powiedział Robert Earl?
– Tak.
– Mnie też tak powiedział.
– I co, panie Black, wierzy mu pan?
– Hm, może. Może słyszę to w większości przypadków, gdy rozmawiam z kimś, kto korzysta z gościnności stanu Floryda. Ale rozumie pan, panie Cowart, tak naprawdę nie pozwalam sobie na luksus wnikania, czy moi klienci są winni, czy nie. Muszę się skupić na prostym fakcie, że zostali skazani na mocy prawa, a ja na mocy prawa muszę to odkręcić. Jeśli mi się uda odkręcić zło, cóż, jak umrę i pójdę do nieba, ufam, że powitają mnie aniołowie grający na trąbkach. Oczywiście może tak być, że czasami odkręcam dobro i zastępuję je złem, więc istnieje duża szansa, że znajdę się w miejscu, gdzie mieszkańcy noszą trójzęby i krótkie, ostro zakończone ogonki. Taka już jest natura prawa, proszę pana. Ale pan pracuje dla gazety. Gazety dużo bardziej niż ja przejmują się reakcją ogółu na dobro i zło, na prawdę i sprawiedliwość. Gazeta ma też diabelnie większy wpływ na sędziego, który może ogłosić nową rozprawę, albo na gubernatora i stanową Radę Przebaczeń, jeśli łapie pan, o co mi chodzi. Może mógłby pan troszeczkę zdziałać w sprawie Roberta Earla?
– Mógłbym.
– Niech pan tam pojedzie i się z nim spotka. Jest naprawdę bystry i wygadany. – Black roześmiał się. – Wysławia się o niebo lepiej niż ja. Chyba jest dość inteligentny, żeby zostać prawnikiem. Na pewno jest znacznie bystrzejszy niż ten jego adwokat, którego miał na rozprawie, i który chyba spał, gdy jego klienta sadzali na krzesło elektryczne.
– Proszę mi opowiedzieć o tym adwokacie.
– Staruszek. Zajmował się sprawami od stu albo od dwustu lat. Pachoula to niewielki obszar. Wszyscy się znają. Schodzą się w sądzie okręgu Escambia i robi się atmosfera jak na bankiecie. Bankiet w sprawie morderstwa. Nie przepadają za mną.
– Nie dziwi mnie to.
– Oczywiście Roberta Earla też nie darzyli szczególną sympatią. Wyjechał na studia, i te rzeczy, i wrócił wielkim samochodem. Ludzie pewnie się cieszyli, gdy go aresztowano. Oni nie są do takich rzeczy przyzwyczajeni. Oczywiście do morderstw na tle seksualnym też nie.
– Jak to miasteczko wygląda? – spytał Cowart.
– Tak jak pewnie wyobraża je sobie chłopak z miasta, taki jak pan. Jest to miejsce, które gazety i izba handlowa lubią określać mianem Nowe Południe. To znaczy, że nabrali po części nowej mentalności, a po części hołdują starej. Ale nie jest tak zupełnie beznadziejnie. Inwestują tam dużo dolarów w rozwój.
– Chyba wiem, co pan ma na myśli.
– Niech pan tam pojedzie i sam sobie obejrzy – powiedział adwokat. – Ale niech mi wolno będzie coś panu doradzić: to, że ktoś tam wysławia się tak jak ja i wygląda jak postać z Williama Faulknera albo Flanery O’Connora, nie znaczy, że powinien pan natychmiast przyjąć, że jest głupi. Bo oni głupi nie są.
– Zakodowałem sobie.
Prawnik roześmiał się.
– Założę się, że nie przypuszczał pan, iż czytałem tych pisarzy.
– Nawet mi do głowy nie przyszło.
– Przyjdzie panu, zanim pan zakończy sprawę Roberta Earla. I niech pan postara się zapamiętać jeszcze jedną rzecz. Tamtejsi ludzie są prawdopodobnie dość zadowoleni, że Robertowi Earlowi przytrafiło się coś takiego. Niech pan więc nie liczy na zyskanie tam wielu przyjaciół. Wy, ludzie prasy, chyba nazywacie ich „źródłami”.
– Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju – powiedział Cowart. – Twierdzi, że wie, kto jest prawdziwym zabójcą.
– Ja nic o tym nie wiem. Może i wie. Do diabła, to nawet całkiem prawdopodobne. Pachoula to mała dziura. Jedno wiem… – głos adwokata zmienił się, stał się mniej jowialny i przybrał bezpośredni ton, który zdziwił Cowarta -… wiem, że ten człowiek został bezpodstawnie skazany, i mam zamiar wyciągnąć go z celi śmierci, czy to zrobił, czy nie. Może nie w tym roku i nie w tym sądzie. Ale na pewno kiedyś w przyszłości i w jakimś innym sądzie. Wychowałem się i spędziłem całe życie pośród tych chłopców, wsioków, buraków, i nie oddam go tak łatwo. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobił, czy nie.
– Ale jeśli nie zrobił…
– Cóż, ktoś tę dziewczynkę zabił. I chyba ktoś będzie musiał za to zapłacić.
– Mam mnóstwo pytań – powiedział Cowart.
– Tak przypuszczam. To sprawa, przy której nasuwa się wiele pytań. Czasami tak już jest. Proces, który ma wszystko wyjaśnić, jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Wydaje się, że to właśnie przytrafiło się Robertowi Earlowi.
– Więc sądzi pan, że powinienem zbadać tę sprawę.
– Oczywiście – odparł prawnik. Cowart wyczuł uśmiech po drugiej stronie linii telefonicznej. – Tak sądzę. Nie wiem, czego się pan doszuka, poza uprzedzeniami i prymitywnym sposobem myślenia. Może będzie pan w stanie pomóc oswobodzić niewinnego człowieka.
– A więc pan uważa, że jest niewinny?
– Tak powiedziałem? Miałem na myśli, że powinien zostać uznany za niewinnego w sądzie. Wie pan, to wielka różnica.
Rozdział drugi
Cowart zatrzymał wynajęty samochód na drodze dojazdowej prowadzącej do Stanowego Więzienia Florydy i popatrzył ponad polami na okazałe budynki, w których przebywała większość więźniów z całego stanu, wymagających specjalnego nadzoru. Właściwie były to dwa więzienia przedzielone niewielką rzeczką: Związkowy Zakład Poprawczy po jednej stronie i Więzienie Raidford po drugiej. Zobaczył bydło pasące się w dali na pastwiskach i unoszące się tumany kurzu w miejscach, gdzie grupy więźniów pracowały pośród pól uprawnych. W narożnikach umieszczone były wieże strażnicze i wydawało mu się, że dostrzega blask broni wartowników. Nie miał pojęcia, w którym budynku znajdowała się cela śmierci i pokój, gdzie trzymano stanowe krzesło elektryczne, ale słyszał, że pomieszczenia te są oddzielone od głównego więzienia. Zauważył czterometrowe, podwójne ogrodzenie z siatki, zwieńczone pętlami kolczastego drutu. Drut pobłyskiwał w porannym słońcu. Cowart wysiadł i stanął obok samochodu. Na skraju drogi rósł szereg wysmukłych zielonych sosen, które oskarżycielskim gestem wskazywały kryształowo błękitne niebo. Chłodny powiew poruszył gałęzie i, przedzierając się przez narastającą wilgoć, owiał czoło Cowarta.