Выбрать главу

Moja noga poślizgnęła się na oblodzonym chodniku i Dymitr natychmiast mnie chwycił. Miałam dziwny moment deja vu, migotliwy powrót do pierwszej nocy, w której się spotkaliśmy, kiedy to on również uratował mnie przed podobnym upadkiem. Mrożąca temperatury czy nie, ale poczułam jego ciepłą dloń na moim ramieniu, nawet przez grubą warstwę kurtki.

– Jesteś cała?

– Tak – powiedziałam, patrząc oskarżycielsko na oblodzony chodnik. – Czy ci ludzie nie słyszeli o soli?

Mówiłam to żartobliwie, ale Dymitr się zatrzymał. Ja także to zrobiłam. Jego twarz stała się napięta i czujna. Odwrócił głowę, jego oczy badały otaczające nas szerokie i czyste równiny. Chciałam mu zadać pytania, ale coś w jego postawie kazało mi milczeć. Badał budowlę pełną minutę, patrzył na pokryty lodem chodnik, a następnie spojrzał z powrotem na podjazd, pokryty warstwą śniegu, która miała ślady tylko naszych stóp.

Ostrożnie zbliżył się do drzwi, a ja za nim. Zatrzymał się ponownie, tym razem badając drzwi. Nie były otwarte, ale nie były też całkiem zamknięte. Wyglądały jakby zostały zamykane w pośpiechu. Dymitr lekko przebiegł palcami tam gdzie drzwi stykały się z framugą, jego oddech tworzył małe chmurki w powietrzu. Gdy dotknął klamki, skoczyła trochę, jakby została złamana.

Wreszcie powiedział cicho: – Rose, idź poczekać w samochodzie.

– Ale dlacz…

– Idź.

Jedno słowo – ale pełne mocy. Wracając, szłam przez zaśnieżony trawnik, nie ryzykujac przejsciem przez chodnik. Dymitr stał tam, nie ruszając się dopóki nie wsiadłam do auta, zamykając drzwi tak cicho, jak to było możliwe. Potem, cichymi ruchami, zaledwie pchnął drzwi i zniknął w środku.

Niesłychanie ciekawa, policzyłam do dziesięciu, a następnie wyszłam z auta.

Wiedziałam, że lepiej nie iść za nim, ale musiałam wiedzieć co się dzieje w tym domu. Zaniedbany chodnik i podjazd wskazywał na to, że nie było nikogo w domu od kilku dni, choć może to również oznaczać, że Badicowie po prostu nigdy nie wychodzą z domu. Było to możliwe, podejrzewałam, że byli oni ofiarami zwykłego włamiania przez ludzi. Było również możliwe to, że bali się czegoś innego – powiedzmy, że strzyg. Wiedziałam, że taka możliwość była, patrząc na ponurą twarz Dymitra, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne, z Arturem Shoenbergem na służbie.

Stojąc na podjeździe, spojrzałam w niebo. Światło było ponure i cienkie, ale było. Południe. Słońce było dziś najwyższym punktem. Strzygi nie mogły przebywać na świetle słonecznym. Nie musiałam ich się obawiać, tylko gniewu Dymitra.

Kręciłam się po prawej stronie domu, chodząc w znacznie głębszym śniegu niż wcześniej. Nic innego dziwnego nie powaliło mnie w tym domu. Sople zwisały z okapu, a ciemne szyby nie wykazywały żadnych tajemnic. Moja noga nagle o coś uderzyła i spojrzałam w dół. Tam był prawie zakopany srebrny kołek. Był wbity w ziemię. Wyciągnęłam go i wytarłam o śnieg, marszcząc brwi. Co tutaj robi nóż? Srebrne kołki były cenne. Były najbardziej śmiercionośną bronią strażników, która zapewniała zabicie strzygi jednym uderzeniem w serce. Nie nauczyłam się jeszcze z niego korzystać, ale trzymając go w ręku, nagle czułam się bezpieczniej, kiedy kontynuowałam badanie.

Wlazłam po schodach, uważając na lód, wiedząc, że idę aby mieć kłopoty, gdy Dymitr dowie się, co robię. Pomimo zimna, pot lał się po mojej szyi.

Światło dzienne, światło dzienne, przypomniałam sobie. Nic się nie martw.

Doszłam do drzwi i zbadałam ciemne szkło. Nie mogłam powiedzieć, co je zbiło. Wystarczyło to jednak, aby do wewnątrz dostał się śnieg i teraz okrywał jasnoniebieski dywan. Pociągnęłam za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Otwór w szkle był na tyle duży, że wsadziłam tam ostrożnie rękę i odblokowałam drzwi, a następnie je otworzyłam. Te syknęły lekko, cichym dźwiękiem, który jednak wydawał się zbyt głośny w tej niesamowitej ciszy.

Weszłam do środka, stojąc w plamie światła słonecznego, wdzierającego się od wewnątrz, przez otwarte drzwi. Moje oczy dostosowały się do słońca w półmroku. Wiatr wniesiony przez otwarte patio, wirował zasłonami wokół mnie. Byłam w salonie. Miał wszystkie zwykłe przedmioty jakich można by się spodziewać. Kanapy. TV. Fotel na biegunach.

I ciało.

To była kobieta. Leżała na plecach przed telewizorem, jej ciemne włosy były rozsiane wokół niej. Szeroko otwarte oczy patrzyły obojętnie w górę, blada twarz była zbyt blada nawet jak na moroja. Przez chwilę myślałam, że długie włosy, obejmują też jej szyję, dopóki nie zorientowałam się, że to zaschła krew. Miała rozszarpane gardło.

Ta straszna scena była tak surrealistyczna, że nie mogłam zdać sobie sprawy z tego, co widziałam w pierwszej kolejności. Z jej postawy, można by pomyśleć, że kobieta po prostu spała. Wtedy popatrzyłam na inne ciała: człowieka leżącego na boku tylko parę stóp dalej, ciemna krew zabarwiła dywan wokół niego. Inne ciało było koło kanapy: małe, wymiarów dziecka. W drugim końcu pokoju, było inne. I jeszcze jedno. Wszędzie były zwłoki, krew i ciała.

Rozmiar śmierci wokół mnie nagle został zarejestrowany, a moje serce zaczęło walić. Nie, nie. To nie mogło być możliwe. Był dzień. Złe rzeczy nie mogły stać się w świetle dziennym. Krzyk rosnął w moim gardle, ale raptem zatrzymał się na rękawiczce kogoś, kto podszedł mnie od tyłu i zasłonił mi usta. Zaczęłam się szamotać, ale zaraz poczułam wodę po goleniu Dymitra.

– Dlaczego – zapytał. – ty nigdy nie słuchasz? Byłabyś już martwa, gdyby one nadal tu były.

Nie mogłam odpowiedzieć, zarówno przez jego rękę jak i mój wstrząs. Widziałam już kogoś umierającego, ale nigdy nie widziałam śmierci takiej wielkości. Po niespełna minucie, Dymitr zabrał rękę, ale trzymał się blisko za mną. Nie chciałam na to patrzeć, ale moje oczy same przyciągały się do sceny przede mną. Wszędzie ciała. Ciała i krew.

W końcu odwróciłam się do niego: – To dzień – szepnęłam. – Złe rzeczy nie dzieją się za dnia. – słyszałam desperacje w swoim głosie, dziewczeński argument, że ktoś powie, że to wszystko zły sen.

– Coś złego może się zdarzyć w każdej chwili – powiedział mi. – A to się nie stało w ciągu dnia. Prawdopodobnie stało się to parę dni temu.

Odważyłam się zerknąć do tyłu na ciała i poczułam uścisk w żołądku. Dwa dni. Mój wzrok padł na ciało człowieka leżące w pobliżu wejścia z korytarza do pokoju. Był wysoki i dobrze zbudowany tak jak moroj. Dymitr zauważył gdzie patrzę.

– Artur Shoenberg – powiedział.

Patrzyłam na zakrwawione gardło Artura. – On nie żyje – powiedziałam, jakby to nie było zupełnie oczywiste. – Jak on może być martwy? Jak strzyga mogła zabić Artura Shoenberga? To nie wydaje się być możliwe. Nie można zabić legendy.

Dymitr nie odpowiedział. Natomiast przesunął dłoń w dół i zamknął ją na kołku, który trzymałam. Skrzywiłam się.

– Gdzie to znalazłaś? – spytał. Poluzowałam uścisk i pozwoliłam mu zabrać kołek.

– Na zewnątrz. W ziemi.

Podniósł kołek, badając jego powierzchnię, kiedy świecił się w słońcu.

– Strzygi nie mogą dotknąć kołka – powiedziałam mu. – I nie zrobił tego moroj lub dampir.

– Może człowiek.

Spojrzałam mu w oczy. – Ludzie nie pomagają strzygom… – urwałam.

Twarz Dymitra była surowa, ale w jego ciemnych oczach błysnęła mała iskra współczucia, gdy na mnie patrzył.