Nic a nic się nie zmieniła. Wysoka, szykowna blondynka w czarnym kostiumie – spodnie najwyraźniej włożyła na gołe ciało. Nigdy jej nie lubiłam; należała do paczki trzech rozchichotanych panienek z dobrego domu. Chwilę później nadeszły jej przyjaciółki, Morwenna Hagge oraz Claire Corrigan, również obleczone elegancką czernią. W przypływie złośliwej satysfakcji zauważyłam, że Morwenna zaczęła farbować sobie włosy, i z rozczarowaniem musiałam przyznać, że bardzo jej z tym do twarzy.
– Kochanie – powiedziała wylewnie Annę. – Ani trochę się nie zmieniłaś. – Mimochodem zerknęła na bilecik z moim nazwiskiem. Wymamrotałam jakiś bezmyślny komplement i opadłam z powrotem na krzesło. – Cóż, trzeba się starać, kotku – odrzekła Annę, nalewając wodę do szklanki. – Nie mamy już osiemnastu lat, prawda?
Stopniowo zjawiały się pozostałe. Gloria i Isabella z okrzykiem padły sobie w objęcia; jasne włosy identycznie ostrzyżone na pazia i senne spojrzenia jeszcze bardziej upodobniły je do kotów. Przyszła też Carole Broome, której widok ucieszył mnie bardziej, niż byłam skłonna przypuszczać. Nigdy nie łączyła nas szczególna zażyłość.
– Chwała Bogu, Carole – powiedziałam z entuzjazmem.
– Już myślałam, że jako jedyna nie ubrałam się na czarno.
Carole była niegdyś młodą, pilną i niezbyt atrakcyjną wiedźmą, której zainteresowania oscylowały bardziej wokół zielarstwa niż pirotechniki. Nikt nie chciał jej mieć w swojej drużynie podczas gry w miotły. Teraz znacznie schudła; nosiła koronę z warkoczy, długą fioletową suknię z aksamitu oraz wiele srebrnych błyskotek. Przypomniałam sobie plotkę, że przestaje z radykalną grupą walijskich czarownic, i poczułam się trochę nieswojo. Miałam nadzieję, że nie będzie mnie zanudzać opowieściami o pentagramach, puginałach i rytualnym zrzucaniu szat. Z pewnym niepokojem stwierdziłam, że wyznaczono jej miejsce obok mnie.
– Masz nieciekawą aurę – oznajmiła, sięgając po butelkę z wodą. – Fuj! Gazowana! Kelner, poproszę o wodę niegazowaną. Czy możemy wspólnie naradzić się nad menu?
Kelnerka, przestraszona dziewczyna z kucykiem, podeszła do nas ze zrozumiałym ociąganiem. Głos Carole brzmiał donośnie i kategorycznie.
– Widzę, że nie macie tu opcji wegetariańskiej – powiedziała oskarżycielsko.
Oho. Wzdrygnęłam się z poczuciem winy. Prawdę mówiąc, miałam apetyt na stek.
– Cóż, może pani zamówić omlet z grzybami albo makaron fusilli… – zaczęła kelnerka.
– Nie jadam jaj – warknęła Carole. – Ty też byś nie jadała, wiedząc, jaki mają wpływ na twoją karmę. Co do fusilli… – Spojrzała bacznie na kartę dań; powiększone okularami oczy wyglądały jak zielone spodki. – Czy to makaron z pszenicy?… Nie mogę jeść makaronu z pszenicy – powie działa do mnie, kiedy urażona kelnerka poszła skonsultować się z kucharzem. – Jest dla mnie stanowczo za bardzo jin. Za dużo jin mąci aurę. Chyba poprzestanę na wodzie i surówce z zielonych warzyw z ekologicznych upraw.
Z rezygnacją odsunęłam menu. Stek i frytki odpłynęły w siną dal. Na szczęście zjawiały się pozostałe czarownice. Powitałam je z ledwo skrywaną ulgą. Zawsze dosyć lubiłam Hannah Malkin; przyszła też Jane Beldame, zażywna i nieco męska w tweedowej spódnicy i żakiecie.
– Wspaniale cię widzieć, stara! – zawołała, roztaczając aromat wełny i naftaliny. – Macie alkohol?
Klapnęła na krzesło obok mnie (było to miejsce przeznaczone dla Judith Weisz) i nalała sobie czerwonego wina do samego wrębu kieliszka, nie zważając na piskliwe protesty Carole.
– Po tylu latach mamy co wspominać!
Pod wpływem słów Jane cofnęłam się myślami do uczt wyprawianych o północy w internacie (zawsze któraś stała na czatach, aby w porę ostrzec nas przed nadejściem przełożonej), wyścigów na miotłach urządzanych na korytarzu, pornograficznych kart tarota, wykradzionych profesorowi LeMage’owi, które posłużyły nam do rozszyfrowania osobistych fetyszy każdej z nas… I po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że zjazd to wcale niegłupi pomysł.
Potem przyszła Judith Weisz, bezbarwna czarownica o ziemistej cerze, ciesząca się jeszcze mniejszą sympatią niż Carole. Wyglądała na dużo starszą od nas. Nie zaprotestowała, że ktoś zajął jej miejsce.
– O nie, to ta wstrętna Weisz – szepnęła Gloria do Isabelli. – Szybko, przesuń się, żeby tu nie usiadła.
Judith musiała dosłyszeć tę uwagę, lecz nie rzekła ani słowa. W milczeniu usiadła obok Hannah i zaplotła ręce na kolanach. Zrobiło mi się jej żal, chociaż nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami. Ciekawe, po co w ogóle przyszła.
Za kwadrans pierwsza było nas dopiero dziesięć. Jane opróżniała już trzeci kieliszek, Hannah uczyła mnie, jak odróżnić ciało fizyczne od astralnego, Isabella dyskutowała z Claire Corrigan o transformacjach plastycznych („To już nie jest czarna magia, skarbie, dzisiaj każdy to robi”), Gloria i Morwenna porównywały zaklęcia miłosne, Annę czytała przyszłość z zacieków na kieliszku Jane, a Carole wykłócała się z kucharzem („Proszę się zastanowić, co czuje pomidor!”). Właśnie gdy Judith odkryła pod swoim krzesłem na wpół opróżnioną butelkę wina, w progu stanęła Dizzy McKelpie i rozejrzała się po sali, świadoma wrażenia, jakie wywoła. Pamiętałam ją jako bladego chudzielca z masą rudych loków i okularami w brzydkiej czarnej oprawce. Okulary zniknęły, odsłaniając wielkie oczy i powłóczyste rzęsy, włosy zostały spektakularnie wygładzone, a smukłą kibić opinała czarna suknia z dżerseju, spod której wyglądały szkarłatne pantofle na niebotycznych obcasach. Natychmiast ściągnęła na siebie uwagę wszystkich obecnych – goście wytrzeszczyli oczy, a Dizzy wdzięcznie udała, że niczego nie zauważa. Usłyszałam, jak Gloria szepcze do Isabelli: „Transformacja”. Kątem oka dostrzegłam, że Carole zaciska dłoń na amulecie; nawet Jane była pod wrażeniem. Dizzy przedefilowała między stołami pod obstrzałem spojrzeń i wytwornie osunęła się na krzesło obok Judith.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała słodko. – Byłam na spotkaniu z bardzo ważnym klientem, który ma potworne kłopoty z mediami.
– Kto to taki? – spytała Gloria. Oczy mało nie wyszły jej z orbit.
– Tajemnica. To bardzo delikatna sprawa – szepnęła Dizzy. – Chyba mogę liczyć na wasze zrozumienie. – Potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. – Kogoś brakuje?
Czarownice popatrzyły po sobie.
– Paula Wighta – rzekła po chwili Annę. – Na śmierć o nim zapomniałam.
Było to całkiem zrozumiałe: w szkole Paul bez reszty oddał się nauce, głuchy i ślepy na wdzięki koleżanek. Początkowo uznano to za posunięcie taktyczne, mające na celu podsycenie zainteresowania własną osobą, lecz żadna z dziewcząt nigdy nie zdołała go usidlić. Moim zdaniem był po prostu ambitny, a dziewczęta nie odgrywały dlań żadnej roli. Wątpiłam, czy w ogóle się zjawi.
– Cóż, dochodzi pierwsza – powiedziała Dizzy. – Skoro go nie ma, zacznijmy zamawiać. Piętnaście po drugiej mam ważne spotkanie.
Wszystkie zgodziłyśmy się, że nie będziemy czekać na Paula Wighta, oprócz Carole, która utrzymywała, że lunch nie zajmie więcej niż pół godziny, i Judith, która nie odezwała się ani słowem.
Złożyłyśmy zamówienie. Carole poprosiła o sałatkę złożoną z karmicznie neutralnych warzyw („Korzenie generalnie są zbyt jang, a rzodkiewka ma duszę”), Gloria i Isabella o zupę z ciabattą, Hannah – tagliatelle z owocami morza, a Claire, Morwenna i Annę – fusilli. Jane zamówiła krwisty stek z podwójną porcją frytek. Popatrzyłam na nią z zazdrością; pod bezlitosnym spojrzeniem Carole odważyłam się tylko na pizzę wegetariańską, wprawdzie potencjalnie niebezpieczną („Węglowodany zaburzają równowagę czakr”), lecz przynajmniej dopuszczalną karmicznie.