Выбрать главу

– Ale jazda – skomentowała wesoło Jane, połykając ostatni kęs ciasta. – Zupełnie jak za dawnych czasów.

– Właśnie – dodała sarkastycznie Judith.

Prawie o niej zapomniałam. Od początku siedziała przy stole, wodząc sennym wzrokiem i nie zabierając głosu. Minione dwadzieścia lat ani na jotę jej nie zmieniło: nadal była mrukliwą, brzydką wiedźmą, która zawsze miała zwolnienie z gimnastyki, nigdy nie dostawała listów z domu i spędzała święta w internacie. Kiedyś przydarzyło mi się to samo, gdy rodzice wyjechali na konferencję okultystyczną do Nowej Zelandii. Pomimo masy prezentów czułam się wówczas bardzo pokrzywdzona. Wszystkie uczennice wyjechały do domów. Prócz Judith. Oczywiście wiedziałam, że zawsze zostaje w internacie, ale tak naprawdę nigdy przedtem nie zaprzątało to mojej uwagi. Gdyby była bardziej przystępna i mniej pochłonięta nauką, mogłybyśmy wykorzystać tę okazję, żeby się zaprzyjaźnić. Wkrótce jednak odkryłam, że Judith samotna jest równie ponura i milcząca, jak Judith w tłumie. Nie szukała mojego towarzystwa; całymi dniami przesiadywała w bibliotece, herbarium albo obserwatorium. Niemniej jednak byłyśmy tam tylko we dwie – nie licząc nauczycieli i ich atrybutów – toteż któregoś wieczora zjadłyśmy razem ostatnie z moich świątecznych ciast i wypiłyśmy butelkę wina z czarnego bzu. Przypomniałam sobie o tym dopiero teraz. Po feriach jak gdyby nigdy nic wróciłyśmy do swoich zajęć, rozpoczynając ostatni rok nauki. Popatrzyłam na nią uważnie.

– Co robiłaś po szkole, Judith?

Wzruszyła ramionami.

– Nic szczególnego – odparła. – Wyszłam za mąż. – Miałam nadzieję, że dobrze ukryłam zdziwienie. – Mąż jest psychonautą – ciągnęła Judith chłodnym, beznamiętnym tonem. – Wykłada teorię pola morficznego oraz paradygmat chaoeteryczny.

– Naprawdę? – Wymienione terminy nic mi nie mówiły; zagadnienia, których dotyczyły, wybiegały poza najbardziej zaawansowane kursy, które zdołałyśmy zaliczyć. – A ty?

Judith uśmiechnęła się lodowato.

– Jestem metamorfotyczką. Innymi słowy, specjalistką od transformacji plastycznej. Usługi dla osób, które mają gdzieś swoją karmę.

– 0 bogini – jęknęła Carole, która przysłuchiwała się rozmowie. – Jesteś Kaoistką.

– Ktoś musi to robić – oświadczyła Judith. – Skoro ludzie wolą płacić za moje usługi, aniżeli samodzielnie zgłębiać tajniki wiedzy…

– Płacić karmą z kolejnego wcielenia!

Judith wzruszyła ramionami.

– A kogo to obchodzi? – spytała. – Jeśli Dizzy pragnie się odrodzić jako rzodkiewka, to jej sprawa. – Pozostałe czarownice wlepiły w nas wzrok. Dizzy była blada jak płótno. – Zawsze mną pogardzałyście – ciągnęła Judith tym samym chłodnym tonem. – Stałam się pośmiewiskiem klasy.

– Judith… – wtrąciłam niepewnie. Przyszło mi do głowy, że przy jej możliwościach byłoby dziecięcą igraszką zamienić nas w ropuchy. Domyśliłam się, kto zapalił świecę, i z wrażenia zaschło mi w gardle.

– Niewiele się zmieniłyście – oznajmiła spokojnie Judith. – Gloria nadal jest małą żmiją, Dizzy tanią efekciarą, Annę snobką, a Carole nadętym beztalenciem. Żadna z was nie jest prawdziwą wiedźmą (Carole zaprotestowała piskliwie, by zaraz zatuszować to kaszlem). – Judith spojrzała na mnie. – Z wyjątkiem ciebie – powiedziała z nieznacznym uśmiechem. – Nigdy nie zapomniałam tamtych świąt, kiedy podzieliłaś się ze mną ciastem. Na szczęście umiem dochować tajemnicy – dodała, patrząc na Dizzy, chociaż mówiła chyba do mnie. -1 nie wierzę w zemstę.

Podczas przemowy wstała i po raz pierwszy zauważyłam, jaka jest wysoka. Nie wiedziałam też, skąd wcześniej przyszło mi do głowy, że wygląda staro. Przeciwnie, wyglądała młodo i atrakcyjnie, wręcz olśniewająco.

– Cóż – dodała lżejszym tonem. – Koniec na dzisiaj. Za raz zjawi się mój mąż. Nie chcę, żeby czekał.

W milczeniu odprowadziłyśmy ją wzrokiem. Gloria i Isabella siedziały jak skamieniałe, nawet Carole zapomniała języka. Kiedy Judith znikła za drzwiami, jak na komendę podbiegłyśmy do okna. Dostrzegłyśmy ich w przelocie; prawdziwych czarowników, idących ramię w ramię. Mężczyzna był wysoki i jasnowłosy; pomyślałam, że to Paul Wight, ale nie miałam pewności. Patrząc za nimi, zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że dwoje ludzi sprawia wrażenie wolnych, spokojnych, pewnych siebie i swojej przyszłości. Wiedźmy powoli wróciły do stołu, dyskusje rozgorzały na nowo. Wydawało mi się, że chodnik migocze z lekka, ale tego też nie byłam pewna.

Raut

Nałogowo zaczytuję się w kolorowych czasopismach o życiu śmietanki towarzyskiej. Ukazywany w nich świat jest moim zdaniem fascynujący, złowrogi, często przygnębiający, czasem zaś na swój sposób zabawny. Poniższe opowiadanie nie jest oparte na autentycznych wydarzeniach, ale być może to tylko kwestia czasu.

Nazywam się Angela K. Może o mnie słyszeliście; prowadzę rubrykę towarzyską w magazynie „Pożegnanie”. Lat dwadzieścia dziewięć, atrakcyjna i zdolna – mam imponujące CV, dyplom z dziennikarstwa, słynną siostrę (niegdysiejszą twarz kosmetyków Pluvióse), idealną cerę oraz korony warte piętnaście tysięcy funtów. No i jeszcze jedno – moja kariera jest skończona. Szlus. Finita. Fini.

Stało się to w zeszłym tygodniu, przy przekąskach i szampanie. Najbardziej sensacyjne derniere sezonu (podobno wszyscy nieśmiertelni zapowiedzieli swój udział), a ja miałam szczęście je relacjonować. Bądź co bądź właśnie dlatego wybrałam pracę w gazecie: podróże, blichtr, ploteczki oraz najbardziej emocjonujące wydarzenia towarzyskie. Wiedziałam, że jeśli stanę na wysokości zadania, napłyną kolejne zlecenia. Tego rodzaju spotkania były bardzo na czasie, a magazyn „Pożegnanie” miał ambicje stać się liderem pośród pism podejmujących tę tematykę. Wybór, oczywiście, padł na mnie, inteligentną i ustosunkowaną dziennikarkę, szczupłą i nierzucającą się w oczy blondynkę. Miałam obserwować, nadać relacji swobodny charakter i nie zwracać na siebie uwagi. Nie mogło się nie udać. Niby jak?

Starannie dobrałam strój. Warto mieć siostrę modelkę: człowiek poznaje projektantów, dostaje mnóstwo próbek i gratisów, nie wspominając o rzeczach po siostrze, które jednak nie dość, że napełniają goryczą, to na dodatek wymuszają zachowanie smukłej sylwetki.

Naturalnie obowiązuje czerń (bez dwóch zdań) oraz wiśniowe dodatki (w tym sezonie bardzo na topie). Klasycznie od stóp do głów, żadnej golizny ani ekstrawagancji. Przecież idę tam jako dziennikarka.

Uroczystość odbywała się o godzinie piętnastej w najbardziej prestiżowym londyńskim krematorium (odnowione wnętrze i półroczna lista oczekujących). Przyszłam nieco za wcześnie, gorączkowo ściskając czarno zdobione zaproszenie, ale nie dając się ponieść nerwom. Naturalnie siostra podeszłaby do tego spokojnie, cóż, miała wprawę. Uwielbiała spotkania towarzyskie – jeszcze przed wejściem do budynku naliczyłam trzech z grona jej ekskochanków – znała dosłownie wszystkich.

Dziennikarze przybywają pierwsi; za barierką dostrzegłam tłum fotografów i kamery telewizyjne. Rozpoznałam swą główną rywalkę Amber D. z czasopisma „K.O.” oraz Piersa z „Krema”. Kiedy weszłam na przepyszny czarny dywan i wręczyłam zaproszenie dwóm ochroniarzom stojącym przy drzwiach, błysnął flesz. Zostałam rozpoznana.

To było jak sen. Nadeszła chwila, do której wiodło całe moje dotychczasowe życie. Oszołomiona wkroczyłam do środka. Po raz pierwszy gościłam na tak ważnej uroczystości jako ja, a nie niezdarna młodsza siostra gwiazdy. Wspaniałe uczucie. Nareszcie wyszłam z jej cienia, ludzie – mężczyźni – patrzyli na mnie z ciekawością i podziwem. Wiedziałam, że wyglądam świetnie; ostatnia dieta przyniosła efekty: wróciłam do rozmiaru sześć, choć aby zmieścić się w jej ostatnich ciuchach, musiałam jeszcze zrzucić parę kilo. Gładkie włosy, szykownie blada twarz (opalenizna jest obecnie zdecydowanie passe), wiśniowe paznokcie lśniące jak lustro. Wiem, że gdyby tam była, skupiłaby na sobie wszystkie spojrzenia, nie dlatego, że jest ładniejsza, ale z powodu tej sukni, tego mężczyzny, skandalu albo rozstania. Lecz bez niej ja też stałam się nieśmiertelna: byłam wolna i osiągalna, bajkowa księżniczka na bajkowym balu, drepcząca w szklanych pantofelkach w poszukiwaniu swojego księcia…