Выбрать главу

– Moja żona chce powiedzieć – wtrącił stary, starannie dobierając słowa – że Maggie była naszą córką. Rzadko ją widywaliśmy. Robiła karierę i w ogóle. Ale bardzo ją kochaliśmy, tak jak i naszą drugą córkę. Zrobilibyśmy dla nich wszystko, dosłownie wszystko… – (Boże, niech on się wreszcie zamknie, modliłam się w duchu) -…staraliśmy się ze wszystkich sił. Ale czasem trudno dotrzymać młodym kroku. Nie mieliśmy żalu, kiedy nie przyjeżdżała albo nie dzwoniła. Albo nie miała czasu odebrać telefonu. Byliśmy dumni z naszej Maggie, nadal jesteśmy. Pamiętam, jak…

W tym momencie szczęśliwie upłynęły dwie minuty i wyłączono mikrofon. Odczułam pewną ulgę, że oszczędzono nam wspomnień o cioci Madge i wujku Joe lub – co gorsza – małej Aggie i skrzyni z ubraniami. O tym, jak razem z siostrą tworzyły uroczy duecik, całkiem jak bliźniaczki, małe pieszczoszki, dwa aniołki z porcelany. Ponownie otworzyłam notes i zapisałam wściekle: Mowy grubo poniżej oczekiwań. Uwaga na marginesie – ewidentna różnica pokoleń. Zachować lekki ton – np. „torebkowicze” lub „50 sposobów, aby wyzwolić się od matki”. Kiedy jednak podniosłam wzrok, oboje wciąż patrzyli na mnie, ona z wyciągniętą ręką, on z tą swoją skruszoną miną, której zawsze tak nienawidziłam. Zupełnie jakbym coś mogła im dać albo oni mogli dać coś mnie.

– Mamo, proszę cię – wymamrotałam.

Ale kobieta była niewzruszona.

– Daj spokój, Aggie. Nie wstydź się. Ona by sobie tego życzyła.

Ludzie odwracali się, żeby na mnie spojrzeć. Zarumieniłam się po same uszy. Chciałam krzyczeć ze złości („Mamo, błagam cię, daj spokój”), lecz tylko bezsilnie wzruszyłam ramionami z bladym uśmiechem, jakbym padła ofiarą zabawnego malentendu, podczas gdy małżeństwo spoglądało na mnie z podium ze smutnym zdziwieniem, następnie oszołomieniem, a wreszcie zrozumieniem i rezygnacją.

Te dwie minuty tak przygniotły mówcę, że zdawał się nie wyższy niż cztery stopy; krasnal w odświętnym garniturze, z martwą córką u boku. Żona wydawała się jeszcze mniejsza, wysuszona staruszka, która umrze, nie skosztowawszy anyżowego kirą ani blinów z rybą, gotowa nawet znieść męki uroczystego pogrzebu, byle tylko popatrzeć z daleka na dwie utracone córki…

W dzieciństwie nie wybaczamy bliskim ich śmiertelności. Na pogrzebie babci podano sherry i pieczeń; płakałyśmy razem, mama, siostra i ja, nad niesprawiedliwością, która bez ostrzeżenia odbiera nam ukochaną osobę w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat. Następnie schowałyśmy resztki jedzenia do plastikowych pojemników, tato poszedł z kolegami na piwo, a Maggie i ja odgrywałyśmy wróżki, przebrane w stare ubrania babci i umalowane pomarańczową szminką cioci Madge, przysięgając, że będziemy żyć wiecznie. Ale to było dawno temu, świat poszedł do przodu, i słusznie. Nie byłam już Aggie – stałam się Angelą K., wyrafinowaną, dowcipną, stylową, a przede wszystkim opanowaną. Angela K. nie bawiła się w nostalgię, nie płakała i nie siąkała nosem. Była chłodna, wyważona i żartobliwa, oraz całkowicie pozbawiona wydzielin.

– Aggie, kochanie, proszę.

– Twoja mama i ja nie będziemy żyć wiecznie.

– Martwimy się o ciebie. Nie dzwonisz.

– I jesteś taka chuda. Zupełnie jak…

– Twoja siostra.

Tego było już za wiele. Wybuch nadciągał jak lawina, zmiatając wszystko po drodze. Fotografowie też to dostrzegli; poczułam, jak zwracają ku mnie żarłoczne obiektywy. Nie ma bowiem smaczniejszego kąska niż publiczne załamanie nerwowe gwiazdy. Bo przecież byłam gwiazdą, nawet jeśli tylko pośrednio. Znajdowałam się o krok od płaczu; piekły mnie oczy, dusiło w gardle. Wiedziałam, że nie dam rady się powstrzymać, pytanie tylko, ile szkody to przyniesie. I kiedy łzy trysnęły mi z oczu, a smarki z nosa, poczułam, jak wraz z nimi ulatują moje opanowanie, perspektywy, marzenia oraz kariera.

Nie ma ucieczki, dotarło do mnie jak przez mgłę: nieśmiertelni nie istnieją. Śmierć jest wszędzie, obojętna na barierki i oddziały ochroniarzy, głucha na muzykę, plotki i wytworny catering. Tkwiła w nas wszystkich, przechadzała się po deptaku i czaiła w pracowni modnego projektanta. Nosiła wymarzony rozmiar zero i brylowała w towarzystwie, doskonała tancerka i błyskotliwa uwodzicielka. Płakałam nad niesprawiedliwością tego wszystkiego, nad nieśmiertelnymi, siostrą, rodzicami oraz sobą. Ponieważ w końcu zawsze płaczemy nad sobą, prawda? Płaczemy, bo wiemy, że nie będziemy żyć wiecznie. Przeklinamy wadliwy gen, który czyni nas śmiertelnymi, i nienawidzimy rodziców, którzy nam go przekazali.

Goście patrzyli jak zaczarowani. Obiektywy aparatów celowały prosto we mnie. Z technicznego punktu widzenia przekroczyłam wyznaczone dwie minuty, ale to było dobre, ba, wspaniałe, w gruncie rzeczy po to właśnie przyszli, żądni surowej cielesności, krwawej ofiary w obecności śmierci, owej niezrównanej imprezowiczki.

– To niesprawiedliwe! – wrzasnęłam, przekrzykując zgiełk. – Nie jestem gotowa!

I gdy błysnęły flesze, zespoły zaczęły na nowo rzępolić, a głos tłumu przeszedł w przeciągły jęk, usłyszałam, jak Amber szepcze mi do ucha: – Wal śmiało, skarbie. Połóż ich trupem.

Wolny duch

Pomysł na to opowiadanie zrodził się w sobotni ranek przy brudnym stoliku, w zatłoczonej kafejce supermarketu. Przeraził mnie. I nadal przeraża.

Nie zatrzymasz mnie. Jestem wolnym duchem, płynę niesiona wiatrem. Zeszłą noc spędziłam w Paryżu, na brzegu Sekwany. Spała pod mostem; szesnastoletnia, skonana, piękna. Wokół jej posłania walały się strzępy folii oraz zużyte igły. Od razu wiedziałam, że to ona. Długie włosy o barwie rzeki spływały na śliskie cegły. Leżała z zamkniętymi oczami. Kiedy jej dotknęłam, mruknęła coś pod nosem, plamy wystąpiły na skórze, powieki zadrgały. Czasem chciała coś powiedzieć, ale wymiana zdań okazała się zbędna; rozumiałyśmy się bez słów. Zacisnęła pięści, szyja i blade ramiona rozkwitły. Jaśniała wewnętrznym blaskiem, rozgorączkowana i śliczna.

Nie miałyśmy dużo czasu, to jedyny minus owych rendez – - vous. Wszystko zakończy się przed upływem doby. Lecz wiatr wieje; porywa kawałek folii spod mostu i niesie ponad Pont-Neuf i Ile de la Cite, aby następnie zrzucić w deszczu konfetti na schody kościoła, gdzie młoda para uśmiecha się do obiektywu.

Na kogo wypadnie tym razem? Na pannę młodą? A może na świeżo upieczonego małżonka? Bardziej ciekawią mnie goście: nastoletni chłopiec z herpex simplex rozsianym wokół kapryśnych ust, babcia z zapadniętą twarzą i guzłowatymi dłońmi ukrytymi w białych rękawiczkach. Wszyscy zdają mi się piękni i jednakowo godni uwagi. Wybór pozostawiam folii, jest w tym swego rodzaju poezja. Folia kręci się, wiruje, a twarze unoszą się do nieba. Muska wargi łysiejącego mężczyzny, ciotecznego kuzyna o płaskiej, beznamiętnej twarzy, który stoi w pewnym oddaleniu od reszty. A więc on. Idę za nim do domu.

Jego mieszkanie znajduje się w Marne la Vallee; małe i obsesyjnie higieniczne lokum człowieka niemającego przyjaciół. Przy sofie nie ma pustych puszek po piwie; zlew lśni czystością. Są za to książki: podręczniki naukowe, słowniki medyczne, wykresy anatomiczne. Cztery razy dziennie ów mężczyzna płucze gardło płynem odkażającym, a zawartość jego apteczki świadczy o zaawansowanej hipochondrii.

Nie, żebym miała coś przeciwko temu; to w pewnym sensie pociągające. Oto człowiek, który nie pojmuje natury ani zasięgu własnych pragnień. Pod afektowaną maską i oczywistym lękiem wyczuwam ukrytą tęsknotę. Poza tym uwielbiam wyzwania.