Tutaj również słowa są zbędne. Pomimo irracjonalnego strachu wita mnie z uczuciem zbliżonym do ulgi, jakby tylko na to czekał. Jego opór kryje w sobie desperację, która dodaje smaczku naszemu spotkaniu; kiedy wreszcie pękają lody, reaguje jeszcze szybciej niż dziewczyna, znękana trudami życia i postępującym zapaleniem płuc.
Lecz coś gna mnie dalej. Dwadzieścia cztery godziny to wszystko, co mogę mu dać; poza tym czuję, że nasze skrajnie różne charaktery nie wróżą niczego dobrego. On pragnie intymności, całodziennego polegiwania w łóżku przed telewizorem, ze szklanką napoju orzeźwiającego pod ręką. Tymczasem ja mam towarzyską naturę; kontakt z ludźmi trzyma mnie przy życiu. Ponownie odczuwam tęsknotę za nocnym życiem, klubami, atrakcjami wielkiego miasta. Gdy zasypia, uciekam, wykorzystując nadejście sprzątaczki.
Kobieta niczego nie podejrzewa; mierzy go bacznym spojrzeniem (minęło południe), jakby sprawdzała, czy ma gorączkę. „Wezwać lekarza?”, pyta, a kiedy mężczyzna nie odpowiada, wzrusza ramionami i robi swoje. Tylko tego mi trzeba. Umykam niezauważona, w przelocie muskam jej rękę.
Sprzątaczka jest stara, ale twarda. Mieszka opodal placu Pigalle. To moja ulubiona dzielnica: jaskrawa, brzydka i tętniąca życiem. Kobieta zabiera mnie do Sacre Coeur, gdzie obie odmawiamy modlitwę. Krążę między ludźmi, stąpając zmysłowo po wyślizganej posadzce. Powietrze gęstnieje od zapachu kadzidła; stąd skruszeni grzesznicy przejdą przez Butte de Montmartre na leżący poniżej Pigalle, gdzie zbierają się dziwki i sutenerzy, a kluby ze striptizem właśnie otwierają podwoje.
Chciałabym zostać ze sprzątaczką, lecz życie jest za krótkie. Czekają na mnie setki, tysiące innych. Przechodzę od jednego do drugiego. Najpierw zakonnica – zbiera jałmużnę przy furcie bazyliki i dostaje więcej, niż się spodziewała. Potem starszy mężczyzna – wręcza jej sto franków i niespodziewanie otrzymuje garść drobniaków reszty. Później tego samego wieczora, w ciemnym przejściu nieczynnej stacji metra oboje spotykamy chłopca (pomimo deklarowanych czternastu lat ma dziewiętnaście i interes idzie mu jak po maśle), który zabiera mnie do klubu, gdzie swobodnie wtapiam się w tłum, pławię w drinkach i zaciągam cudzymi papierosami, rozkoszując się dotykiem ciał oraz rozgrzanym, wilgotnym powietrzem.
Wszystkich traktuję jednakowo: młodych i starych, porządnych i zepsutych, kobiety i mężczyzn. Mogę im ofiarować tylko dobę, ale wówczas biorą mnie całą. Kto następny? I gdzie? Czy będzie to igła, pocałunek, zagubiona moneta podniesiona z chodnika i zabrana do domu? A może kostka cukru w zatłoczonej kawiarni, beztroska wędrówka muchy w witrynie cukierni, ukradkowy dotyk zboczeńca w metrze albo kurz przywiany wiatrem i opadły na zaśliniony lizak dziecka? Cokolwiek to jest, ja tam będę. Możesz mnie nie zauważyć, nie odezwę się ani słowem. A jednak będziesz mój. Bliżsi niż kochankowie, ty i ja: spleceni ciaśniej niż łańcuch DNA. Nic nie zmąci doskonałej fizyczności naszego związku: żadne kłótnie, uwodzenia, kłamstwa. Oddasz mi się bez reszty, ja uczynię to samo. Na jedną, krótką chwilę. Następnie znów ruszę w drogę. Bez żalu. Może polecę do Ameryki zatłoczonym, klimatyzowanym samolotem. Albo do Anglii, tunelem. A może wrócę do Afryki, Azji albo Japonii. Okrążę świat dziesięciokrotnie. Napotkam miliony ludzi. Dlatego nigdzie nie zagrzewam miejsca. Nie zatrzymasz mnie. Szukam towarzystwa. Jestem wędrowcem, podróżnikiem, wolnym duchem. I płynę niesiona wiatrem.
Autodafe
Gdy prowadzimy samochód, w naszym zachowaniu jest coś skrajnie prymitywnego. Przejawiamy instynkt zwierząt stadnych: seksualną agresję, brutalny trumf siły nad słabością, nieustanną walkę o dominację w hierarchii ulicznej. Jedni zwą to szaleńczą jazdą, inni wolą bardziej dosadne określenie.
Lubię samochody. Zawsze lubiłem; już jako mały chłopiec uwielbiałem ich zapach, rozmaite barwy, kształty i rozmiary. Bawiłem się małymi modelami; miałem je wszystkie, do wyboru, do koloru. Teraz sam jestem kierowcą, profesjonalistą, królem szos.
Sami wiecie: samochód określa tożsamość posiadacza. „Odzwierciedla samcze superego – mówi Annie, przynosząc mi filiżankę herbaty. – Stanowi przedłużenie skrywanego pragnienia seksualnej dominacji nad innymi samcami”. To pewnie przez te warsztaty, na które chodzi. Nic tylko Freud i dominacja seksualna. Chciałbym kiedyś odczuć pozytywny skutek tych wszystkich teorii. Ale gdzie tam. Zawsze słyszę tylko: „Nie dzisiaj, skarbie. Mam okres”. Nic dziwnego, że wolę nawoskować wóz.
Fura nie ma sobie równych. Granatowe jak noc BMW. Sportowa kierownica, skórzane fotele, orzechowe wykończenie. Palce lizać. Sam bym taką kupił, gdybym miał dosyć kasy. Sęk w tym, że nie należy do mnie. Jest własnością firmy, która może ją zabrać w każdej chwili. Domyślacie się, co czuję. Albo lepiej się nie domyślajcie. Mam powyżej uszu metafor o kastracji oraz symbolicznym powrocie do łona. Tylko ona mnie rozumie. Moja bryka. Ona i ja – zgrany team, pędzący trzy razy dziennie Ml między Leeds a Sheffield, dzierżyciele niegasnącej pochodni i godni reprezentanci firmy Matthew McArnold & Son Ltd.
W moim fachu człowiek nabywa wiedzy o samochodach wszelakiej maści. Oplach corsa i golfach przyszłych pielęgniarek o imieniu Hayley, sfatygowanych escortach pryszczatych studentów ekonomii, citroenach i odrestaurowanych garbusach słodkich kociaków o imieniu Kate oraz srebrnym lexusie Lena, bankiera i dostojnej głowy rodziny, który przeżywa potajemny romans z Jan, sekretarką klubu tenisowego, dobrze zakonserwowaną czterdziestopięcioletnią właścicielką forda Ka oraz kosmatych myśli. Znam również stałych bywalców naszej trasy. Kitajca w brązowym nissanie sunny, który notorycznie blokuje środkowy pas. Blondynkę w turkusowym cinquecento, która przy zjeździe na węzeł numer 37 sprawdza w lusterku wstecznym stan swojej szminki. Białego vana z rozjazdu 36, ze szmatą dyndającą na drabinie, która nie mieści się w wozie. Czerwonego probe’a – to dopiero jest typek na warsztaty Annie – który gna pasem szybkiego ruchu sto pięćdziesiąt na godzinę i trąbieniem zmusza wszystkich, żeby zjechali mu z drogi. No i nieoznakowany biały policyjny samochód – cześć, chłopcy, namierzyłem waszego rovera 500! – sorry, za późno. Jak widzicie, znajomość samochodów popłaca.
Weźmy takiego V-Mana. Widzieliście go: czarne volvo sedan, czarne spoilery, przyciemniana przednia szyba, okulary słoneczne jak z „Top Gun”. Gość diabelnie mnie wkurza. Myśli, że przerasta nas o głowę, bo ma limitowaną serię z szyberdachem i „złote” numery: KE 51. Idiota. Każdego cholernego ranka stajemy w szranki, łeb w łeb, jak gladiatorzy, V-Man i ja.
Jestem świetnym kierowcą. Jeżdżę tym wozem od roku (był dodatkiem motywacyjnym do tytułu Pracownika Roku), nie drasnąłem go ani razu, nawet nie dostałem mandatu. Fakt, od czasu do czasu naginam przepisy – cóż, ograniczeń prędkości nie należy brać dosłownie, a parę drinków w gruncie rzeczy poprawia koncentrację – umiem jednak prowadzić, znam autostradę i tutejszych kierowców jak własną kieszeń. Najgorsi są tacy jak V-Man. Tacy, którzy uważają się za Bóg wie kogo i na gwałt chcą to udowodnić. Ja jestem tylko kierowcą, to moja praca. Przecież tu nie chodzi o życie. To dopiero byłoby dno. Ale V-Man… on jeździ tak, jakby w grę wchodził jego honor, a w każdym razie coś więcej niż tylko miejsce na drodze. Kiedy wciska się między dwie ciężarówki z naczepami, a potem wyskakuje na pas szybkiego ruchu, prując sto czterdzieści na godzinę, prawie słychać, jak myśli: „I co, patałachu z beemki, zobacz, na co stać prawdziwego mężczyznę”. I choć nigdy nie widziałem jego twarzy – przyciemniana szyba zasłania widok – wiem, że to łysiejący ciul z podskubanym wąsikiem, który obrywa cięgi w biurze, a uważa się za króla szos.