Выбрать главу

Pora na ostateczną rozgrywkę.

Zaparkowałem naprzeciw niego i staliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem. Uchyliłem drzwi. Nie ruszył się z miejsca. Wyszedłem na asfalt i włożyłem okulary słoneczne, osłaniając wzrok przed porannym słońcem. Siedział w samochodzie niczym osaczony zając i z przerażeniem patrzył, jak powoli podchodzę do czarnego volvo.

Z tej odległości zobaczyłem, że samochód wcale nie jest taki wypolerowany; u dołu drzwi pasażera widać było odrobinę rdzy, na lewym reflektorze – ślady remontu. Przez przyciemnianą szybę zobaczyłem w jego dłoni telefon. Demonstracyjnie podniósł rękę, jakby groził, że zadzwoni na policję.

– Wysiadaj – powiedziałem cicho.

V-Man potrząsnął głową.

Kopnąłem drzwi, krusząc płaty rdzy.

– Wysiadaj – powtórzyłem.

Opuścił nieco szybę.

– Dzwonię na policję – oznajmił drżącym, piskliwym głosem. W tle Radio 2 nadawało „Band of Gold” (Frieda Payne, 1970).

– A dzwoń, palancie – odparłem, krusząc pięścią szybę.

Bolało jak diabli, choć jednocześnie odczułem dziwną ulgę.

– Masz dosyć seksualnej dominacji, kretynie? Czujesz się zaspokojony?

Właściwie nie to chciałem powiedzieć, lecz tamten wybałuszył ze strachu oczy.

– Ja… posłuchaj, mam pieniądze – odrzekł. – Bierz je. Telefon też. – Gdy podawał mi portfel (z czarnej skóry, po dobnie jak rękawiczki), dygotała mu ręka. Za kogo on mnie brał, do cholery?

– Zajechałeś mi drogę – ciągnąłem, ignorując portfel. – Nikt nie będzie zajeżdżał mi drogi. – Annie też powinna to usłyszeć. Żałowałem, że mnie teraz nie widzi. Ten widok dałby jej do myślenia.

V-Man patrzył na mnie przerażony, ogłupiały.

– Za… zajechałem? – wyjąkał.

– Tak jest – przytaknąłem. Sięgnąwszy przez rozbitą szybę, otworzyłem drzwiczki kierowcy. – Postąpię z tobą tak samo, ty ciulu.

V-Man nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Jestem żonaty – szepnął. – Mam dzieci…

– Nie masz – odparłem z przekonaniem.

– Nie mam – wyznał szeptem V-Man.

– Nazywasz się Keith czy Ken? – zapytałem.

– K… Kenny.

To wyjaśniało wybór maskotki. Zaglądając do środka, zobaczyłem jego życie w całej okazałości: marynarkę na drucianym wieszaku, tanią aktówkę, stare zdjęcie blondynki – jakaś Penny, Connie, Frannie czy coś równie głupiego – przypięte do schowka, odświeżacz w kształcie choinki na lusterku wstecznym, egzemplarz „Areny” (zwędzony koledze z pracy) na tylnym siedzeniu dla podtrzymania iluzji, że właściciel pojazdu jest młody i beztroski. Za tym wszystkim, za wonią potu, odświeżacza powietrza, skórzanych rękawiczek samochodowych oraz stęchlizną, czaił się ohydny, znajomy smród – szczyn, dawnych obiadów na wynos, nie – opróżnionych popielniczek, brudnej bielizny – odór beznadziei, rozpaczy i rozwianych złudzeń.

– Co chcesz zrobić? – wyszeptał V-Man.

W przypływie zrozumienia przemieszanego z odrazą prawie o nim zapomniałem: popatrzyłem na nalaną, fałszywą gębę, łysiejące czoło i powiększającą się plamę w kroku markowych spodni.

Stłuczona ręka bolała; rozmasowałem ją machinalnie. To idiotyczne, żeby walić pięścią w szybę, mogłem coś sobie złamać. Na domiar złego druga dłoń wciąż odczuwała skutki porannego incydentu. W głowie huczało; mimo Ray-Ba – nów słońce zawsze świeci mi prosto w oczy. Zadzwoniła moja komórka – usłyszałem ją w tle utworu płynącego z radia („Band of Gold” przechodził w „We Are the Champions” grupy Queen). Pewnie dzwonią z pracy, żeby spytać, dlaczego się spóźniam, albo Annie chce dokończyć naszą rozmowę. „Gdybyś był mężczyzną, Benny, nie musiałbyś wiecznie sobie udowadniać, że nie jesteś frajerem”. Co ona może W TAŃCU wiedzieć, głupia krowa? I tak dałem jej nauczkę, tym razem skutecznie; nieważne, że zagroziła wezwaniem policji. V-Man już wie, dygocze na tym swoim fotelu z dermy, wąchając siki stygnące na gaciach za pięćdziesiąt funtów. On wie, kto tu jest frajerem, bo na pewno nie ja.

Nauczyłem ich moresu. Mają za swoje. Nikt nie będzie mi podskakiwał ani robił ze mnie głupka. Wróciłem do samochodu i włączyłem radio (Pink Floyd, „Another Brick in the Wall”, część druga), poprawiłem maskotkę na tablicy rozdzielczej (Bart Simpson), nałożyłem rękawiczki i ruszyłem ku wschodzącemu słońcu, widząc za sobą błysk świateł i słysząc zawodzenie syren. Tymczasem upiorna, frajerska woń moczu nasilała się z każdą chwilą, chociaż dawno pozostawiłem ją za sobą.

Obserwator

Nie tak dawno temu, na fali akcji przeciw pedofilom, rozpętanej przez media, mój znajomy emeryt został zaatakowany przez sąsiada. Powód? Lubił przechodzić obok boiska szkolnego i patrzeć na dzieci grające w piłkę. Bezbronny staruszek tak przeraził się złośliwą i nieuzasadnioną napaścią, że teraz prawie nie opuszcza domu. Nie sposób wyrazić, jakie to przygnębiające. Wygląda na to, że dzieci w całym kraju uczone są postrzegać wszystkich obcych jako potencjalnych dewiantów, w wyniku czego coraz większa liczba dorosłych woli omijać je szerokim łukiem w obawie przed wzbudzaniem podejrzeń. Poniższa historia została w dużej mierze zainspirowana przejmującym opowiadaniem Raya Bradbury’ego „Samotny przechodzień”.

Każdego dnia o godzinie dziesiątej trzydzieści Leonard Meadowes wkładał płaszcz, czerwony szalik oraz wysłużony kapelusz i wyruszał na codzienną przechadzkę. Zachodził do sklepiku na rogu, gdzie kupował „Timesa” (i od czasu do czasu paczkę miętówek), a następnie przechodził obok zrujnowanego cmentarza z przekrzywionymi pomnikami, przystrojonymi wieńcami z cykuty i wstęgami z powoju. Potem mijał sklep z używaną odzieżą, w którym kupował większość ubrań, po czym przecinał ruchliwą ulicę i wkraczał do zagajnika, gdzie dawniej wyprowadzał psa. Ścieżka W TAŃCU wychodziła na drogę graniczącą z boiskiem szkolnym. Pan Meadowes wkładał na spacer adidasy, zarówno dla wygody, jak i z przezorności, a gdy dopisywała pogoda, siadał na murku i przez blisko dwadzieścia minut patrzył na dokazujące dzieci. Potem raz jeszcze wchodził do zagajnika i kierował się w stronę kawiarni Dare’a, gdzie tradycyjnie spożywał grzankę z masłem i wypijał dzbanek herbaty.

Był schyłek października; słońce świeciło mocno i w powietrzu unosiła się słodkawa woń opadających liści. Jeden z owych rzadkich, doskonałych dni, które przywodzą na myśl rozgrzaną słońcem brzoskwinię, hojnie sypią jeżynami i szeleszczą pod stopami jak płatki kukurydziane. Dokoła panowała cisza; kamienny mur na skraju zagajnika wyznaczał granicę, za którą trawa – wciąż soczyście zielona i usiana piegami stokrotek – spływała łagodnie ku wiekowej, kwadratowej budowli z cegły.

Dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Za pięć minut będzie przerwa, drzwi zaczną trzaskać jak fajerwerki i wypadną dzieci – czerwone, niebieskie, jaskrawozielone – z rozwianymi włosami i skarpetami zsuniętymi do połowy łydki, a ich podniesione głosy poszybują w złociste powietrze jak latawce. Dwadzieścia minut przerwy: wolności od wymogów i zasad, okupionej niejednym rozkwaszonym nosem i utraconym lub wymienionym skarbem. Czas banitów i herosów, cichych rebelii oraz wrzaskliwej młodocianej beztroski.

Pan Meadowes był kiedyś nauczycielem. Miał za sobą trzydzieści lat spędzonych w klasie, pośród intensywnej woni kredy, kapusty, świeżo skoszonej trawy, skarpet oraz pasty do podłóg. Naturalnie w 2023 roku nie było nauczycieli – komputery zapewniały nieporównanie większą skuteczność pracy i bezpieczeństwo – jednakże w urokliwym październikowym słońcu budynek szkoły wyglądał tak swojsko i sugestywnie, że pan Meadowes prawie zapomniał o grożącym wstrząsem płocie elektrycznym otaczającym boisko i przybitym do słupa ostrzeżeniu ZAKAZ WSTĘPU DOROSŁYM.