Выбрать главу

Chyba zaczęło się od butów. Takich lśniących, skórzanych i soczyście czerwonych, na niebotycznych obcasach. Znalazłam ich zdjęcie w jednym z czasopism i wycięłam. Czasem wyjmowałam je chyłkiem, żeby sobie na nie popatrzeć, nie wiedzieć czemu zmieszana i oszołomiona. Przecież chodziło tylko o buty. Hope i ja nosimy prawie jednakowe pantofle, bezkształtne półbuciki o barwie owsianki, niezaprzeczalnie i dobitnie stosowne. Jednak po cichu marzymy o manolach na sześciocalowych obcasach z pleksiglasu, zamszowych klapkach w kolorze fuksji albo butach Jimmy’ego Choo [Manolo Blahnik, Jimmy Choo – ekskluzywne marki butów. (Przyp. tłum.)] z ręcznie malowanego jedwabiu. Rzecz jasna to absurd. Jednakże pragnęłam tych pantofli tak gorąco, że niemal mnie to przeraziło. Jeden jedyny raz chciałam wstąpić pomiędzy lśniące kartki czasopisma. Skosztować wykwintnych potraw, obejrzeć filmy, przeczytać książki. Wymarzone buty, ich rozradowana, zuchwała czerwień oraz niebotyczne obcasy stanowiły symbol owego niedostępnego dla mnie świata. Buty stworzone do wszystkiego – przybierania wytwornych i nonszalanckich póz, uwodzenia, stąpania, fruwania – tylko nie do chodzenia.

Trzymałam zdjęcie w torebce, rozkładając je czasem niczym mapę prowadzącą do skarbu. Hope wkrótce odkryła, że coś ukrywam.

– Wiem, że to głupie – powiedziałam. – Być może tracę rozum. Pewnie skończę jak pani Banerjee, nosząc dziesięć płaszczy i kradnąc cudzą bieliznę.

Hope roześmiała się na te słowa.

– Nie sądzę, Faith. Doskonale cię rozumiem. – Powiodła dłonią po stole w poszukiwaniu filiżanki z herbatą. Wie działam, że w podobnych sytuacjach lepiej jej nie pomagać. – Chcesz zrobić coś niestosownego. Ja marzę o egzemplarzu „Lolity”, ty o czerwonych butach. Dla ludzi w naszym wieku są to rzeczy jednakowo niestosowne. – Przy sunęła się bliżej, zniżając głos. – Jest adres? – spytała.

Był. Knightsbridge. Równie dobrze mogła to być Australia.

– Hej! Butch i Sundance! – Wesoły Chris przyszedł umyć okna. – Planujecie napad?

Hope tylko się uśmiechnęła.

– Nie, Christopher – odrzekła przebiegle. – Ucieczkę.

Zaplanowałyśmy ją z chytrą przezornością jeńców wojennych. Miałyśmy działać z zaskoczenia, co dawało nam istotną przewagę. Krzepiąco przewidywalne i bezpiecznie unieruchomione nie byłyśmy nałogowymi uciekinierkami, jak pani McAllister, lecz osobami, na których niezłomnie można polegać. Musiałyśmy tylko odwrócić uwagę pielęgniarki dyżurnej, wywabić ją zza biurka, odciągnąć daleko od wyjścia. Hope zaczęła przesiadywać przy drzwiach, nasłuchując dźwięku wciskanych cyfr, dopóki z całą pewnością nie ustaliła kombinacji. Zaatakowałyśmy z dokładnością wytrawnych strategów. Za dziewięć dziewiąta w piątkowy ranek wyjęłam z popielniczki niezgaszonego papierosa pana Bannermana, po czym wrzuciłam do metalowego kosza z papierem, w moim pokoju. Za osiem dziewiąta byłyśmy w holu i zmierzałyśmy w stronę jadalni. Zgodnie z moimi przewidywaniami dziesięć sekund później z sufitu polała się woda. Z naszego korytarza dobiegł krzyk pani McAllister.

– Pożar! Pożar!

Dyżur miała Kelly. Bystra Lucy pewnie pamiętałaby o zabezpieczeniu drzwi, a gruba Claire nie ruszyłaby się z krzesła. Ale Kelly zerwała ze ściany najbliższą gaśnicę i pobiegła w kierunku, skąd dochodził rwetes. Hope pchnęła mnie ku drzwiom, po omacku szukając przycisków. Była dokładnie za siedem dziewiąta.

– Szybko! Ona zaraz wróci!

– Cicho. – Pik-pik-pik-pik. – Mam. Wiedziałam, że lekcje muzyki wreszcie na coś się przydadzą. – Drzwi stanęły otworem. Wymknęłyśmy się na skąpaną w blasku słońca żwirową alejkę.

Tutaj Hope potrzebowała mojej pomocy. W prawdziwym świecie nie było ramp. Z wysiłkiem odwróciłam wzrok od nieba i drzew. Tom nie wyprowadzał mnie na dwór od ponad pół roku.

– Prosto. Teraz w lewo. Zatrzymaj się. Przed nami wybój. Ostrożnie. Teraz znowu w lewo. – Wiedziałam, że przystanek znajduje się tuż za bramą. Autobusy kursowały jak w zegarku. Przyjeżdżały pięć minut przed pełną godziną i dwadzieścia pięć po każdej godzinie, kaszląc i posapując niczym emeryci. Przez jedną straszną chwilę byłam przekonana, że przystanek zniknął. W dawnym miejscu prowadzono roboty drogowe; wzdłuż krawężnika biegł rząd równo ustawionych pachołków. Wówczas zobaczyłam, że przesunięto go tymczasowo o jakieś pięćdziesiąt jardów. Zza wzniesienia wyłonił się autobus.

– Naprzód! Biegiem!

Hope zareagowała błyskawicznie. Ma długie i wciąż umięśnione nogi; w dzieciństwie tańczyła w balecie. Wychyliłam się do przodu, mocno ścisnęłam torebkę i wyciągnęłam rękę. Z tyłu dobiegł nas krzyk; obejrzawszy się za siebie, ujrzałam Kelly, która wrzeszczała coś w oknie mojego pokoju. Ogarnęły mnie wątpliwości, czy kierowca zabierze staruszkę na wózku, lecz był to autobus kursujący do szpitala, więc miał specjalny podnośnik. Kierowca rzucił nam obojętne spojrzenie i kiwnął ręką. Gdy znalazłyśmy się w środku, zaczęłyśmy chichotać jak swawolne uczennice. Inni pasażerowie spoglądali na nas bez cienia podejrzliwości. Mała dziewczynka posłała mi radosny uśmiech, co uprzytomniło mi, że dawno już nie widziałam nikogo młodego.

Wysiadłyśmy przy dworcu. Za część pieniędzy spod tapicerki kupiłam dwa bilety do Londynu. Na chwilę spanikowałam, kiedy kasjer zapytał o moją legitymację, lecz Hope poinformowała go swoim profesorskim tonem, że zapłacimy pełną stawkę. Mężczyzna podrapał się po głowie, po czym wzruszył ramionami.

– Jak panie sobie życzą – powiedział.

Pociąg był długi; czuć było woń kawy i spalonej gumy. Poprowadziłam Hope po peronie do miejsca, gdzie konduktor opuścił rampę.

– Wyprawa do wielkiego miasta, miłe panie? – W czapce przesuniętej zawadiacko na tył głowy konduktor przypominał nieco Chrisa. – Pani pozwoli – zwrócił się do Hope, mając na myśli wózek. Hope potrząsnęła głową.

– Dam sobie radę, dziękuję.

– Prosto – poinstruowałam. Konduktor popatrzył na niewidomą Hope, ale szczęśliwie powstrzymał się od komentarza.

Kartka z adresem w Knightsbridge wciąż tkwiła w mojej torebce. Kiedy usiadłyśmy w przedziale (z kawą i ciastkami dostarczonymi przez wesołego konduktora), raz jeszcze popatrzyłam na zdjęcie. Słysząc szelest papieru, Hope uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Czy to nie idiotyczne? – spytałam, spoglądając na bu ty, lśniące i czerwone jak lizaki Lolity. – Czy nie zachowuje my się idiotycznie?

– Naturalnie – odparła z całym spokojem, popijając kawę. -1 to właśnie jest cudowne.

Podróż do Londynu trwała zaledwie trzy godziny. Spodziewałam się, że zabierze więcej czasu, lecz pociągi nabrały prędkości zgodnie z tempem współczesnego życia. Wypiłyśmy jeszcze jedną kawę i porozmawiałyśmy z konduktorem (który miał na imię nie Chris, lecz Barry). Próbowałam opisać Hope krajobrazy przemykające za oknem.

– Nie ma pośpiechu – zauważyła Hope. – Nie musisz teraz opisywać. Omówimy to sobie ze szczegółami po powrocie.

Kiedy dotarłyśmy do Londynu, zbliżała się pora lunchu. Rozmiary stacji King’s Cross, imponująco przeszklonej i brudnej, znacznie przerosły moje oczekiwania. Rozglądałam się ciekawie na wszystkie strony, jednocześnie wskazując Hope drogę. Otaczał nas wielonarodowościowy tłum ludzi we wszystkich przedziałach wieku. W ogólnym chaosie nawet Hope straciła rezon i stanęłyśmy na peronie, zachodząc w głowę, gdzie podziali się bagażowi. Wszyscy prócz nas wydawali się doskonale zorientowani, dokąd idą, bez pardonu trącając stojący wózek. Poczułam, że tracę odwagę.

– Hope – wyszeptałam. – Nie jestem pewna, czy potrafię.

Ale Hope zdążyła już dojść do siebie.

– Bzdura – odrzekła pokrzepiającym tonem. – Złapiemy taksówkę, tam, skąd tak mocno wieje. – Wskazała na lewo, gdzie istotnie widniała tabliczka z napisem „Wyjście”. – Zrobimy to, co inni. Weźmiemy taryfę. Naprzód! – Zaczęłyśmy się przeciskać przez tłum podróżnych, Hope powtarzała „przepraszam”, a ja nią sterowałam. Ponownie zajrzałam do torebki i Hope zachichotała. Jednakże tym razem nie patrzyłam na zdjęcie. Wprawdzie w Meadowbank dwieście pięćdziesiąt funtów wydawało się zawrotną sumą, lecz, jak zrozumiałam na dworcu, w ciągu lat spędzonych z dala od świata ceny niepostrzeżenie poszybowały w górę. Zastana wiałam się, czy wystarczy nam pieniędzy.