Od razu przypadły sobie do gustu.
– Śliczny sweter – zagadnęła Candy, gdy Christine schodziła z wagi. – Missoni, prawda?
Christine oblała się rumieńcem i przyznała, że zrobiła go własnoręcznie.
Candy nie kryła podziwu. Nie potrafiła szyć ani dziergać, ale miała mnóstwo pomysłów; może kiedyś mogłyby się spotkać i porozmawiać? I tak powstał „druciany klan”, jak mawiał Jack. Każdej niedzieli po kościele Candy, Babs, Christine i Duży Al spotykali się u Christine, aby dyskutować o włóczkach i wzorach. Wszyscy wpadli w żywiołowy entuzjazm, Christine zaś – jako najbardziej doświadczona – służyła praktycznymi radami. Candy nie umiała robić na drutach, Babs dziergała szybko, ale niedbale, natomiast Al, choć zdumiewająco delikatnie obchodził się z włóczką i drutami, z uwagi na swą powolność kwalifikował się tylko do najprostszych czynności.
Candy sypała pomysłami jak z rękawa. Jej koleżanka ze studiów otworzyła nieduży sklep. Dzianiny ręcznej roboty mogły być istną żyłą złota; nawet najprostsze wzory osiągnęłyby cenę minimum sześćdziesięciu funtów. Po odjęciu dwudziestu procent marży dla koleżanki i kolejnych dwudziestu na materiały zostawałaby jeszcze połowa do równego podziału pomiędzy projektantkę (czyli Candy) oraz siłę roboczą, którą była w tym wypadku Christine.
Początkowo Jack był niechętnie nastawiony do całego przedsięwzięcia, wyśmiewał przyjaciół oraz przedsiębiorczość żony. Wkrótce jednak zaczęły napływać pieniądze – najpierw po kilka funtów, potem coraz więcej, w miarę jak powstawały coraz to wymyślniejsze wzory i stosowano lepsze włóczki. Candy przystąpiła do eksperymentów: łączyła wełnę z gumą, lureksem oraz jedwabiem. Wymagało to większej wprawy, przerastającej możliwości Babs i Ala. Christine osiągała jednak tak zaskakujące rezultaty, że gotowe ubrania szły nieraz za osiemdziesiąt, a nawet sto funtów.
Rola Christine nabierała coraz większego znaczenia. Podczas gdy Al zajmował się coraz częstszymi dostawami, a Babs dziergała najprostsze wzory, Christine przerzuciła się na specjalne gatunki wełny i zaczęła przyjmować zamówienia na wyroby krawieckie. Czasem były to stroje do tańca nowoczesnego, kostiumy teatralne albo przebrania. Niektóre – na przykład spodnie z tajemniczą klapką – sprawiały dość niezwykłe wrażenie, ale Candy zapewniała, że właśnie takie wyroby idą jak świeże bułeczki. Zresztą jednorazowa zapłata w wysokości dwustu funtów – za skórzaną koszulę gladiatora, z ćwiekami, do spektaklu „Juliusz Cezar” – ostatecznie skłoniła Christine do wyrażenia zgody. Wreszcie Candy zaproponowała oficjalne założenie wspólnego interesu: trzyosobowej spółki z równymi udziałami, z przyjacielem Candy jako cichym wspólnikiem. Prawnik przygotował dokumenty. Christine twierdziła, że nie potrzebuje spółki – Babs i Al i tak mieli stawki godzinowe – ale Candy chciała, żeby wszystko było jak należy.
– Tak musi być, kochanie – odparła, słuchając powątpiewań Christine. – Przecież większość obowiązków spoczywa na tobie.
Ujęło to Christine, która uważała, że jest o niebo mniej inteligentna i atrakcyjna od przyjaciółki, i często wstydziła się własnych niedostatków. Jej zdaniem Candy zasługiwała na coś więcej; fakt, że nigdy o tym nie wspominała, był kolejnym dowodem jej wspaniałomyślności.
Jack przestał narzekać. Christine miała swój warsztat, ze specjalną maszyną do szycia skóry, gdzie spędzała większość wieczorów, słuchając radia. Tymczasem Jack przesiadywał w siłowni, gdyż w przeciwieństwie do żony nie miał zamiaru odpuścić, i utrzymywał świetną formę.
Czasami martwiło to Christine. Nie znaczyło to, że straciła zaufanie do męża, jednak trzy godziny w siłowni to chyba lekka przesada. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie znalazł sobie kochanki, po czym z miejsca ogarniały ją wyrzuty sumienia. Jack lubił rozmawiać na męskie tematy, o czym świadczyła jego reakcja na druciany klan, i niekiedy potrzebował męskiego towarzystwa. Mam szczęście, myślała; jest wesoły, oddany i nie ma wygórowanych wymagań seksualnych (choć czasem mógłby mieć; jest coś takiego jak nadmierna rycerskość). Nie, naprawdę jestem szczęściarą, powtarzała w duchu. Kto wie, czy Jack nie zasługuje na coś lepszego.
Czasami jednak, gdy wykonywała „specjalne” zlecenia, odczuwała ulgę, że nie ma go w domu. Nigdy nie krył niechęci do Candy; pogarda dla Dużego Ala też była słabo zatuszowana. Poza tym słabo orientował się w branży skórzanej – handel detaliczny nie przyczyniał się do poszerzenia tej wiedzy – i na widok ostatniego zamówienia na pewno nie powstrzymałby się od docinków. Rzeczywiście była to osobliwa kolekcja, lecz skoro ktoś płacił za partię trzysta funtów, rzeczy na pewno miały zbyt.
Jeszcze raz przyjrzała się spodniom. Czarna skóra dobrej jakości, trzydzieści dwa w pasie, ozdobna wkładka. Tylna klapka wciąż stanowiła zagadkę – może to rodzaj kieszeni na narzędzia, choć podczas pracy przydałoby się chyba coś solidniejszego. Christine miała nadzieję, że zrobiła wszystko jak należy. Nie była to pierwsza para, a dotychczas nie wpłynęły żadne skargi. Poza tym wolała nie ingerować we wzory, odkąd niechcący popsuła całą partię bielizny (dla awangardowego zespołu tańca, jak powiedziała Candy), wprowadzając wzmocniony klin własnego pomysłu. Candy zareagowała złością: „Na miłość boską, Christine, gdybym chciała klin, kazałabym ci go wstawić”. Dlatego Christine postanowiła poprzestać na wykonywaniu poleceń. Może tancerze potrzebowali dodatkowej wentylacji – wiecie, tam na dole, pomyślała. W takim wypadku wzmocniony klin mógł spowodować szereg niespodziewanych komplikacji. Nic dziwnego, że Candy wyszła z siebie.
Tak czy siak, spodnie były zdecydowanie dziwaczne. Czarna spódniczka baletowa nie budziła większego zdziwienia, gorset jakoś tam do niej pasował, choć Christine nie mogła wykombinować, na jakiej zasadzie. Bardzo sztywny (użyła twardych nylonowych listewek) i wiązany z tyłu, przypominał babciną bieliznę, z tą drobną różnicą, że był uszyty ze skóry. Może jest przeznaczony dla kogoś, kto ma problemy z dyskiem, pomyślała Christine. Chociaż wtedy dostałby gorset z ubezpieczenia społecznego. Albo to: niby kapelusz, a pod pewnym kątem wygląda raczej jak maska. Ale jak tu coś zobaczyć, skoro nie ma otworów na oczy? Christine z dezaprobatą potrząsnęła głową. Ci dzisiejsi tancerze mają naprawdę dziwne pomysły. Co jest nie tak w przyjemnym „Jeziorze łabędzim” albo „Dziadku do orzechów”?
Niemniej jednak kontakt z niecodziennym tworzywem dawał jej szczególną satysfakcję. Miękka skóra, jedwab, ćwieki, gaza. Zawsze lubiła prace ręczne, ostatnio zaś oddawała się zajęciom rękodzielniczym ze wzmożonym zapałem, nie tylko z powodu nieobecności Jacka. Polubiła je bardziej niż robienie na drutach. Podczas pracy przychodziły jej do głowy najdziwniejsze myśli, miała coś w rodzaju snów na jawie. Wyobrażała sobie, jak wkłada skórzane wdzianka, czuje ich rozkoszny dotyk na skórze i może (tu zamrugała powiekami)… może nawet występuje w nich na scenie. Wbrew zapewnieniom Candy stroje w marzeniach Christine nie były przeznaczone do tańca, terapii ortopedycznej, występów teatralnych ani pielenia, lecz do czegoś zgoła odmiennego, ekscytującego, tajemniczego i emanującego siłą. Pochylona sumiennie nad maszyną, z lekkim uśmieszkiem igrającym W TAŃCU na ustach, Christine rzucała się w wir marzeń, w których stawała się kimś zupełnie innym: kimś, kto nigdy nie wypełniał poleceń, lecz sam je wydawał.