Marne szanse, pomyślała, pakując stroje. Bez konsultacji z Jackiem nie zamawiała nawet pizzy, nigdy też nie podejmowała żadnych decyzji dotyczących firmy bez uprzedniego porozumienia z Candy. Christine Jones była urodzonym podwładnym, czeladnikiem, kimś, kto całe życie gra drugie skrzypce. Przecież nie ma w tym nic złego, uspokoiła w myślach samą siebie, nie każdy musi rządzić. Owa konkluzja nieoczekiwanie ją przygnębiła, podobnie jak przekonanie, że omija ją coś bardzo istotnego. Jak wówczas, kiedy człowiek wychodzi z łazienki z papierem toaletowym przylepionym do buta, a wszyscy za jego plecami ryczą ze śmiechu.
O ósmej zawiozła towar do Dużego Ala. Jak zwykle natychmiast otworzył drzwi, jakby na nią czekał. Okrągła twarz promieniała zadowoleniem.
– Christine! Tak myślałem, że to ty. Wejdź na herbatę.
– Sama nie wiem – odparła z wahaniem. – Jack wróci la da chwila… – Al zmarkotniał i Christine zrobiło się go żal. – No dobrze, ale tylko na chwilę.
Dom Ala byłby ciasny nawet dla mężczyzny przeciętnego wzrostu. Dla niego wydawał się maciupeńki: olbrzym obijał się o ściany jak przerośnięta kukiełka w wiktoriańskim domku dla lalek. Zaparzył herbatę w miniaturowych filiżankach, trzymając imbryk między kciukiem i palcem wskazującym.
– Ciasteczko?
– Al, naprawdę nie powinnam.
– Daj spokój, mała. Marnie byś wyglądała jako chudzielec.
Christine z uśmiechem sięgnęła po śmietankę. Mimo swoich prawie dziewięćdziesięciu kilogramów, przy Alu czuła się jak figurka z porcelany. Poza tym Al wcale nie był „tłumokiem”, jak obraźliwie mawiał Jack; przypominał raczej fotel, nazbyt wypchany pod tapicerką, bezkształtny, ale wygodny.
– Widzę, że skończyłaś. – Wskazał głową karton.
– Tak. Jutro możesz to dostarczyć.
– Aha.
Christine odniosła wrażenie, że Al ma trochę niewyraźną minę; ciekawe, czy widział te wyroby i czy ma na ich temat swoje zdanie.
– Dziwadła – powiedziała. – Ale skoro ludzie chcą je kupować… – Zauważyła, że Al ma na sobie sweter, który po darowała mu na Gwiazdkę, zielony z płatkami śniegu. – Ładnie wyglądasz – dodała.
Zarumienił się z lekka.
– Mój ulubiony.
Christine wybuchnęła śmiechem.
– Jack nie chce ich nosić. Twierdzi, że są beznadziejne.
– Jack to idiota.
Odpowiedź była natychmiastowa. Christine nie mogła uwierzyć własnym uszom. Al nigdy nie używał „wyrazów”; nigdy też nie słyszała, żeby źle się o kimś wypowiadał.
Poczerwieniał jak burak, jakby czuł, że przesadził.
– Przepraszam, mała – powiedział. – Nie wiem, co mnie naszło.
Christine patrzyła na niego zdziwiona.
– Coś się stało?
Al potrząsnął głową, unikając jej wzroku.
– Al?
Cisza.
– Al?
Kiedy zaczął mówić, najpierw powoli, a następnie z rosnącą pewnością siebie, Christine dolała im obojgu herbaty. Wszystko ułożyło się w logiczną całość: Candy zasługiwała na coś lepszego, Jack zasługiwał na coś lepszego, ona sama, o zwinnych palcach, lecz niewiarygodnie ociężałym umyśle, obsługiwała maszynę do szycia, podczas gdy przyjaciółka zarabiała dwadzieścia pięć procent, obsługując jej męża. Zgrabnie to sobie obmyślili. Jack był cichym wspólnikiem, trzecim współwłaścicielem interesu; zaprzyjaźniony butik okazał się wymysłem, gdyż sprzedaż szła w najlepsze przez Internet. Jack i Candy wiedzieli, że Christine nigdy nie przyjdzie do głowy, aby tam zajrzeć.
– To nie są stroje do tańca, prawda? – zapytała Christine, kiedy opowieść dobiegła końca.
Duży Al potrząsnął głową.
– To są… – szukała odpowiedniego słowa – akcesoria erotyczne? Gadżety dla sex-shopów, do seksownych przebieranek?
Nie musiał odpowiadać. Jego mina była jednoznaczna.
Christine sięgnęła po kolejne ciastko. Ku własnemu zdziwieniu zachowała zimną krew. Wielokrotnie zastanawiała się, jak by postąpiła, gdyby Jack ją zdradził. Przypuszczała, że gdyby, a raczej kiedy by do tego doszło, przeżywałaby to zupełnie inaczej. A teraz złapała się na tym, że podobają się jej sympatyczne, życzliwe oczy Ala.
– Gdzie oni są? – spytała wreszcie.
– U Candy – odparł Duży Al.
– Dobrze – oznajmiła Christine. – Jedziemy.
Kiedy dotarli do domu Candy, dochodziła dziewiąta. W sypialni na górze paliło się światło. Christine od razu nacisnęła klamkę; wiedziała, że Candy nie zamyka drzwi na klucz. Duży Al podążał tuż za nią. Weszli na piętro, a potem do sypialni.
Na łóżku leżała pościel z purpurowego jedwabiu, ściany niemal w całości były wyłożone lustrami. Christine odnotowała z pewnym zdziwieniem, że pomimo rygorystycznej diety Candy ma na nogach cellulitis. Jack leżał na brzuchu, jakby cierpiał na ból żołądka. Christine tak dawno nie widziała męża nagiego, że prawie go nie poznała.
– Jezu, Christine. – Próbował usiąść, ale futrzane kajdanki unieruchomiły go w miejscu. Christine zawsze przypuszczała, że Jack nie interesuje się seksem. Teraz zrozumiała, że po prostu nie interesował go seks z nią. Strój, który miał na sobie, i zestaw gadżetów na toaletce świadczyły o bujnej fantazji erotycznej i skłonności do eksperymentowania. – Posłuchaj… – zaczął.
– A więc tak to się zakłada – powiedziała Christine. – Trzydzieści dwa w pasie, tak? Myślałam, że raczej nosisz trzydzieści cztery.
Nie ulegało wątpliwości, że mąż ma na sobie jej dzieło; rozpoznałaby je z zamkniętymi oczami. Czarna skóra z ozdobną wkładką, szew nabijany ćwiekami. No i, oczywiście, klapka. Candy wpatrywała się w Christine z rozdziawionymi ustami. Miała na sobie sznurowane kozaki i majtki z wentylacją.
Był to najokrutniejszy rodzaj zdrady. Cóż za banał – mąż i najlepsza przyjaciółka, udając wzajemną antypatię, spotykali się tuż pod nosem Christine. Końcowa odsłona dodała sytuacji źdźbła pikanterii. Christine wyobraziła sobie, jak siedzi pochylona nad maszyną do szycia, pogrążona w niewinnych marzeniach („Biedna, głupia Christine myśli, że szyje kostiumy do tańca; nawet nie wie, co to wibrator!”), podczas gdy Jack i Candy zabawiają się w najlepsze i zrywają boki na myśl o własnym sprycie i perwersji.
Co dziwne, Christine uprzytomniła sobie, że dotknęła ją nie tyle sama zdrada, ile fakt, że robili to w jej ubraniach, ubraniach, które kosztowały ją tyle zachodu. „Wyobraź ją sobie w tych majtkach!”. Cha, cha, cha. Beczka śmiechu! Cóż, pomyślała Christine, ten się śmieje… I sama uśmiechnęła się mimowolnie.
– Christine – powiedział Jack. – Chyba musimy porozmawiać.
Ale Christine nie słuchała. I tylko stojący przy drzwiach Duży Al dostrzegł na jej ustach przelotny, groźny uśmieszek.
Wśród drobiazgów rozrzuconych na toaletce znalazła drugie futrzane kajdanki, cyfrowy aparat fotograficzny oraz rolkę czarnej taśmy klejącej. Rozpracowanie aparatu okazało się dziecinnie łatwe, zajęło jej kilka minut. Zrobiła kilka zdjęć pod różnym kątem, poprawiając niekiedy fałdy pościeli i wygładzając marszczenia na miękkiej skórze. Wypisz, wymaluj profesjonaliści, pomyślała z rozbawieniem. Pasują do siebie jak ulał…
– Chyba rozpocznę własną działalność – powiedziała, chowając aparat do kieszeni. – Moje udziały w firmie, wraz z połową udziałów Jacka, dadzą na początek niezłą sumkę. – Po patrzyła na męża, który wił się na łóżku, czerwony jak burak. Jaki to przyjemny widok, dla odmiany, pomyślała.
Wciąż nie mogła jednak zrozumieć, co jest takiego uwodzicielskiego w tych gadżetach. A jednak wszystkiego warto choć raz spróbować, doszła do wniosku. – Najprawdopodobniej poprowadzę sprzedaż przez Internet – dodała z namysłem. – Jak widać, ten system doskonale się sprawdził. Poza tym – pochyliła się i z uśmiechem zerwała taśmę kneblującą usta kochanków – szkoda zmarnować takie dobre zdjęcia.