Выбрать главу

– Nie zrobisz tego – warknął Jack, wyprowadzony z równowagi.

– Zrobię – odparła Christine.

– Niby jak? Sama?

Christine popatrzyła na Dużego Ala.

– Niezupełnie – powiedziała.

Al uśmiechnął się szeroko i oblał rumieńcem, a następnie chwycił ją w objęcia. Christine z zadowoleniem wpadła w rozłożyste ramiona, rozkoszując się dotykiem kogoś tak dużego, znacznie potężniejszego od niej. Pomimo albo właśnie za sprawą swych gabarytów Al wydał jej się niezwykle pociągający; doświadczyła uczucia „namacalności”, które nachodziło ją wieczorami podczas pracy. Z tą drobną różnicą, że teraz nie była samotna. Spłynęło to na nią niczym olśnienie. Gdy uniosła wzrok, napotkała ciepłe spojrzenie brązowych oczu i serce zaterkotało jej jak maszyna do szycia. Z wysiłkiem wyplątała się z objęć Ala i ponownie skierowała wzrok na toaletkę. Mają mnóstwo czasu, by rozkoszować się sobą nawzajem, lecz zanim to nastąpi, musiała zrobić coś ważnego. Postawić kropkę nad i.

– Rozwiążcie mnie wreszcie, kretyni – burknął Jack.

W czarnej skórze i kajdankach usiłował wyglądać dostojnie, ale nie bardzo mu to wychodziło.

– Chwileczkę, kochanie – odrzekła Christine. Wzięła z toaletki jakiś przedmiot i z uśmiechem podeszła do łóżka.

Nie była do końca pewna, co to jest ani do czego służy, lecz widok tylnej klapki w spodniach nieodparcie nasuwał rozwiązanie zagadki.

Ostatni pociąg do Dogtown

Ludzie często pytają, skąd pochodzą moje pomysły. Uważam, że istotniejsze jest to, dokąd zmierzają. Zaczęłam pisać to opowiadanie na hotelowej papeterii w zapuszczonym motelu w Georgii podczas amerykańskiej promocji mojej ostatniej powieści. Skończyłam je dwa tygodnie później, w pociągu. Nie jechałam wówczas do Dogtown, ale i tak tam dotarłam.

Neil K. miał za sobą ciężki wieczór. Ponad tysiąc osób na uroczystości wręczania nagród i pięćdziesiąt na konferencji prasowej, po której przyszła kolej na autografy, konwencjonalne uściski dłoni oraz uśmiechy do kamery. Cholerny motłoch, pomyślał, kiedy pociąg zatrzymał się z lekkim szarpnięciem. Nie spocznie, dopóki nie wyssie człowieka do ostatniej kropli.

Mógł się tego spodziewać. Miał trzydzieści dwa lata i fotogeniczną twarz, publikował w czterdziestu krajach i otrzymał szereg zaszczytnych nagród – nie wspominając o dwóch lukratywnych kontraktach na filmy, których, jak twierdził, nie oglądał. Krótko mówiąc, był świętym Graalem świata wydawniczego, fenomenem literackim, a zarazem obiektem powszechnego uwielbienia.

Co nie znaczy, że na to nie zapracował. Jego powieść, kiedy wreszcie ujrzała światło dzienne, olśniła krytyków dojrzałością, czytelników zaś ujęła wdziękiem i oszczędnością środków. Przemyślana w najdrobniejszym szczególe, nie zawierała ani jednego zbędnego wyrazu czy wybujałej myśli. K. spalił wszystkie brudnopisy i juwenilia, usunął wszelkie ślady młodzieńczego niepokoju i niezdarności. Precz z przysłówkiem i przymiotnikiem, koniec prymatu hiperboli i wykrzyknika. Styl K. był krystalicznie czysty. Wypieszczony. I na wskroś nowoczesny. Jednym słowem taki, jak on sam.

K. wyjrzał w półmrok. Gdziekolwiek stanęliśmy, na pewno nie jest to King’s Cross, stwierdził w duchu. W odległości kilku jardów świeciło się czerwone światło. Wydawało mu się, że w tle majaczy zarys peronu, drzewa oraz budynek z jasnego drewna, z przesadnie ozdobnym zwieńczeniem, przywodzącym na myśl piernikową chatkę. Panowała głucha cisza, niezmącona nawet szumem silnika. Naraz zgasły światła i w wagonie zapadła ciemność.

Nie ma prądu, pomyślał K. Na pewno awaria, może spięcie albo semafor przestał działać. Zaraz przyjdzie konduktor z przeprosinami. K. nie omieszka powiedzieć mu do słuchu; wydawcy nie po to zapłacili za pierwszą klasę, żeby tkwił po ciemku w szczerym polu.

Lecz mijały minuty i nikt się nie zjawiał. K. wyjął komórkę. Dochodziła jedenasta, telefon miał naładowaną baterię, lecz był poza zasięgiem. Wreszcie K. wstał i z rosnącym zaniepokojeniem ruszył korytarzem.

Pociąg był pusty.

Musieli go przeoczyć. Zostawili na bocznicy w przekonaniu, że wszyscy pasażerowie wysiedli. Poirytowany K. otworzył drzwi i wyjrzał na wyludniony peron. W takim miejscu nie miał co liczyć na taksówkę, ale w pobliżu na pewno była jakaś wioska albo przynajmniej droga, gdzie znajdzie transport. Tak czy siak, nie uśmiechało mu się iść torami ani siedzieć w pustym pociągu. Inne rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Może za drzewami odzyska zasięg.

Jeszcze raz spojrzał na semafor: nadal paliło się czerwone światło. Pod nim dostrzegł tablicę z literami DT1, niżej zaś ręcznie wymalowany na desce napis DOGTOWN.

Nazwa coś mu mówiła, ale nie pamiętał, skąd ją zna. Może ze starego filmu? Pewnie dzieciaki zawiesiły tablicę podczas zabawy w Indian i kowbojów. Dom rzeczywiście przypominał nieco budynek z westernu; w dzień musiało tu być wymarzone miejsce do zabawy – stare wagony, tory, las. Neil K. nigdy nie bawił się w Indian. Nie miał czasu na tak pospolite zajęcia.

Naraz doznał olśnienia. Dziesięć lat przed narodzinami Neila K., kiedy wciąż miał pełne nazwisko i szufladę wypełnioną po brzegi notatkami, napisał opowiadanie o Dzikim Zachodzie. Zaraz, jaki nosiło tytuł? Coś o pociągach. „Wielki pociąg do…”. Nie, „Ostatni pociąg do…”.

Z irytacją odrzucił tę myśl. Tytuł nie miał najmniejszego znaczenia. Notatki pozostały tylko wspomnieniem, a poza tym western stanowił relikt przeszłości. Neil K. narodził się w wieku dwudziestu pięciu lat. Wraz z nazwiskiem przekreślił całe swoje dotychczasowe życie oraz dzieła – opowiadania o duchach, wiersze, fantasy i science fiction – będące zawstydzającym młodocianym bełkotem. Czysty zbieg okoliczności. Dogtown, na miłość boską. Co za szmira.

Gdy znalazł się na końcu peronu, zauważył ścieżkę i przeszedł nią kilkaset jardów, w ślad za swoim cieniem, posuwającym się niepewnie po wyboistym terenie. Za stacją rosły sosny; roztaczały gorzką, intensywną woń. Coś szeleściło w poszyciu. Z oddali dobiegało wycie.

K. już miał wracać do pociągu – przynajmniej tam się prześpi, a rano ktoś na pewno przyjdzie po lokomotywę – kiedy raptem zobaczył światło prześwitujące zza drzew, a potem drewniane budynki przy wąskim trakcie. Pobiegł w kierunku światła. Zorientował się, że budynki stoją rzędem wzdłuż głównej drogi i stanowią część wioski z niewielką sadzawką pośrodku. Pachniało końmi; pewnie w pobliżu znajdowało się gospodarstwo.

Podchodząc bliżej, K. spostrzegł, że największy budynek jest rzęsiście oświetlony. Przez otwarte drzwi sączyły się dźwięki pianina. Nad drzwiami wisiał szyld. Pub, pomyślał z nagłą tęsknotą K. To już lepiej.

Wszedł do środka. W sali było tłoczno. Część gości grała w karty przy stole, ustawionym w rogu pomieszczenia; pozostali rozmawiali, pili bądź słuchali muzyki. Łysy mężczyzna w półokrągłych okularach grał na pianinie, najwyraźniej dawno niestrojonym. Przy barze siedziała grupka kobiet w wymyślnych fryzurach i wydekoltowanych sukniach. Jedna z nich, wyfiokowana blondynka, na jego widok uśmiechnęła się przyjaźnie. Przeważali mężczyźni. K. zauważył, że większość z nich nosi flanelowe koszule, skórzane kamizelki i kowbojki. Wieczorek folklorystyczny, pomyślał. Tradycyjne potańcówki i tak dalej. Tego rodzaju rozrywki cieszą się na wsi ogromną popularnością.

Kiedy K. zamówił kufel, barman popatrzył nań z ukosa. Piwo (nigdy nie słyszał o nazwie „Kulawy pies”) było słabe i nieco słonawe, mimo to wypił je duszkiem i zamówił następne. Czuł na plecach spojrzenia obecnych, ale nie odwrócił się twarzą do sali. Był tak znany, że rozpoznawano go nawet poza Londynem, w owej chwili zaś nie zależało mu na towarzystwie rozentuzjazmowanych fanów.