Выбрать главу

– Przepraszam, co to miejscowość? – zwrócił się do posępnego barmana, przekrzykując brzdąkanie na pianinie.

Odpowiedzią było wzruszenie ramionami i niewyraźne mruknięcie.

K. powtórzył pytanie, lecz barman puścił je mimo uszu.

– Nie zwracaj uwagi na Jakera – zabrzmiał głos za plecami K. – Jest zły, bo nie ma własnego zakończenia. – Należał do wyfiokowanej blondynki o zmęczonej twarzy, po czterdziestce, którą K. (w innych okolicznościach i przy lepszym oświetleniu) uznałby za całkiem atrakcyjną. – Mogę postawić ci drinka?

– Dzięki. – Wydała mu się dziwnie znajoma, ale przebranie utrudniało identyfikację. Może to jego dawna rzeczniczka, kelnerka, fanka… Żadna ze wspomnianych ról nie pasowała. Mimo to kobieta obejmowała K. wymownym spojrzeniem, od którego ciarki chodziły mu po plecach. Spojrzeniem, które mówiło: „Hej, Neil, to ja! No co ty, nie pamiętasz?”. Tak jakby mógł pamiętać tysiące osób, z który mi rozmawiał w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

– Wiem, że już się kiedyś spotkaliśmy – odparł z ujmującym uśmiechem. – Nie mam jednak pamięci do imion…

Blondynka patrzyła na niego z zawiedzioną miną.

– Jestem Kate – powiedziała. – Kate 0’Grady. Na pewno mnie pamiętasz.

Gdyby tylko nie mówiła z tym okropnym amerykańskim akcentem, pomyślał. Wieczorek folklorystyczny to jedno, ale rozpoznać kogoś w takim stroju… – Naturalnie! Kate! – zawołał, szczerząc zęby. – Ale się wygłupiłem! Miałem okropny dzień, a moja pamięć, jak wiesz…

– Wiem. Wszyscy wiemy, Neil. – Wybuchnęła śmiechem, jakby powiedziała coś bardzo zabawnego. Następ nie popatrzyła na niego uważnie i posmutniała. – Nie pamiętasz, prawda? – spytała. – Minęło dużo czasu. Nie byłam pewna, czy rozpoznasz pozostałych, ale sądziłam, że mnie na pewno.

Chryste, czyżby z nią spał? Chyba nie. Kobieta wyglądała na bliską płaczu.

– Jasne, że pamiętam, Katie – odparł życzliwie. – Ale miałem ciężki dzień, a poza tym ten twój kostium… – Po ciągnął łyk słonawego piwa, mając nadzieję, że nie będzie drążyła tematu. – Nawiasem mówiąc, wygląda świetnie. Do twarzy ci. Wspominamy Dziki Zachód, co? Słuchaj, czy jest tu gdzieś telefon? Moja komórka nie działa, a ja muszę jak najszybciej zadzwonić do…

K. zająknął się, słysząc, że pianino ucichło. Uświadomił sobie nagłą ciszę i baczne, wygłodniałe spojrzenia zwrócone w jego kierunku.

– Nie pamięta Katie – mruknął mężczyzna w koszuli w czerwoną kratę.

– Nie pamięta Katie? – powtórzył z niedowierzaniem pianista. K. dopiero teraz zauważył, że wszyscy goście mają przy sobie broń.

– Przepraszam, czy jest gdzieś telefon? – K. wiedział, że pistolety to atrapy, lecz atmosfera panująca w pubie (saloonie?) sprawiła, że poczuł się odrobinę nieswojo. Wie dział, że londyńczycy rzadko cieszą się sympatią prowincji: tamtejsi mieszkańcy zazdrościli mu urody i sukcesów. Paru gości wyglądało na skorych do bójki i nikt – ani jego wy dawca, ani przyjaciele – nie wiedział, gdzie on się znajduje.

– Telefon?

– Tak. Moja komórka nie działa, a muszę zadzwonić do…

– Nie ma telefonu – oznajmił kategorycznie mężczyzna w czerwonej koszuli.

– Cóż, może ktoś mógłby zatem…

– W Dogtown nie ma telefonu.

Trochę przesadzają z konwencją, pomyślał K. Poza tym dialog brzmiał niczym żywcem wyjęty z niskobudżetowego filmu klasy B, tłumaczonego z hiszpańskiego. Mimo to cała sytuacja wydawała się upiornie znajoma. Pociąg, bar, blondynka – tak, pamiętał ją, a przynajmniej tak sądził – Kate 0’Grady, gospodyni jedynego saloonu w Dogtown, ze starego i na wpół zapomnianego opowiadania.

– Pewnie nie wiecie, kim jestem – powiedział nerwowo.

– Ależ wiemy – odparł mężczyzna w czerwonej koszuli. – Jesteś Neil Kennedy.

– Kennedy? – Rzeczywiście tak się nazywał, dawno te mu. Jednakże odrzucił to nazwisko razem z resztą życia: brulionami, opowiadaniami, filmami i komiksami. Mógł przysiąc, że nikt nie wiedział o Neilu Kennerlym… ale przecież nikt nie powinien też znać „Ostatniego pociągu do Dogtown”.

Goście podeszli bliżej. K. słyszał, jak szepczą jego nazwisko – z przestrachem, zaciekawieniem oraz czymś, czego nie potrafił określić. Żarliwością? Przejęciem? Pożądliwością? Pianista sięgnął do kieszeni i wyjął sfatygowany notatnik. W milczeniu wyciągnął drżącą dłoń; jego twarz lśniła potem. Mężczyzna w czerwonej koszuli uczynił to samo, następnie jedna z kobiet przy barze, potem albinos, który jednocześnie wypuścił z rąk karty, wreszcie mężczyzna w meloniku – wszyscy wyciągnęli do K. świstki papieru i ogryzki ołówków, z identycznym wyrazem nadziei w błyszczących, wygłodniałych oczach.

– Czego chcecie? – spytał K.

– Podpisu, proszę pana – odparł nieśmiało pianista.

– Tak, podpisu – dodał mężczyzna w meloniku. – Resztę dopiszemy sami. Czekaliśmy na pana.

– Czekaliście? – zapytał K.

Barman skinął głową.

– Czekaliście? – powtórzył ciszej K.

Barman zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– Za długo, panie Kennerly – odrzekł powoli. – O wiele za długo.

K. z niedowierzaniem rozejrzał się po sali. Rozpoznał ich: barmana Jakera, pianistę Sama Grzechotnika, albinosa Whiteya Smitha, Pasadenę Kida w czerwonej koszuli (najszybszego strzelca na Dzikim Zachodzie)… Czy to miał być hołd złożony przez zagorzałych fanów? Czyżby ci ludzie jakimś cudem zdobyli egzemplarz starego opowiadania (w dobie Internetu wszystko jest możliwe) i zorganizowali zjazd na jego cześć?

Musi brać nogi za pas. Zjazd czy nie zjazd, cokolwiek tu wyczyniali, miarka się przebrała. Mrok ułatwi mu ucieczkę; w pobliżu na pewno znajdzie telefon. Zresztą nawet noc w pustym pociągu będzie lepsza niż to.

– Wybierasz się gdzieś? – zapytał mężczyzna w czerwonej koszuli, którego mimowolnie nazywał w myślach Pasadeną Kidem.

– Słuchaj, stary, nie jestem pewien, co tu jest grane…

Pasadena Kid położył rękę na rewolwerze.

– Zostajesz tutaj – oznajmił. – Mamy do pogadania.

– Nie chcemy rozróby – powiedział z wahaniem barman.

– Pamiętaj o ostrzeżeniu szeryfa.

– Nie wtrącaj się, Jaker – odparł Kid. – Mojemu bratu przestrzelili płuco. Muszę wiedzieć.

– Właśnie – dorzucił albinos. – A ja chcę wiedzieć, czy znajdę wreszcie porzuconą kopalnię złota.

Rozległo się więcej głosów.

– Tak, panie Kennerly, proszę mi powiedzieć…

– Czy znajdę drani, którzy zastrzelili ojca?

– Co z Indiańcami…

– A pociąg?

K. wielokrotnie doświadczał oblężenia przez fanów, lecz nigdy na taką skalę, z taką desperacją. Czepiali się jego rękawów, czuł oddechy przesycone zapachem piwa i whisky. Podchodzili coraz bliżej, wyciągając ręce zaciśnięte na kartkach, zeszytach, ołówkach, kawałkach kredy. K. pogrążał się w oceanie sfatygowanych brulionów i świstków.

– Podpis, panie Kennerly.

– Zwykle nie rozdaję autografów – odparł K., cofając się o krok.

– Błagam…

– Chcę… Potrzebuję…

– Zostawcie mnie! – wrzasnął K. – Bo zawołam policję!

Odniósł wrażenie, że wzmianka o policji wywarła pożądany skutek, gdyż napór tłumu nieco zelżał. Lecz na zaczerwienionych twarzach ludzi nie malował się strach, tylko zdziwienie. Sam Grzechotnik wybałuszył oczy, ukazując spróchniałe pieńki zębów. Whitey Smith trzymał kartkę wyrwaną z zeszytu, krzywiąc się jak do płaczu.