Выбрать главу

Kate 0’Grady patrzyła na K. z pogardą.

– Ty naprawdę nie wiesz, co? – powiedziała. – Nadal nie masz pojęcia, gdzie się znalazłeś? I kim jesteśmy?

– A skąd mam wiedzieć? – odburknął K.

– Stąd, że sam nas tu umieściłeś, Neil – rzekła Kate. – Stworzyłeś nas. Jesteśmy odrzutami z twojej twórczości, zawieszonymi w próżni bohaterami bez finału. Postaciami z niedokończonych opowiadań, statystami i gwiazdami epizodów, które porzuciłeś z dnia na dzień i skazałeś na zapomnienie. To wszystko… – powiodła ręką dokoła -…to Dogtown z opowiadania o Dzikim Zachodzie, któremu od mówiłeś zakończenia. Tam… – wskazała palcem na południe -…znajdziesz swoich „Najeźdźców z Planety 51”. Na północy zaś leży „Niebezpieczne miasto” zamieszkane przez kanibali, już strasznie wygłodniałych, których stworzyłeś w wieku dziewięciu lat. Kawałek za Dogtown natkniesz się na „Bagno dinozaurów” oraz plemię kobiet z innej planety w srebrnych przepaskach na biodrach z „Kozmo Astronauty”. Może napotkasz po drodze któryś z twoich przysłówków, porzuconych i błąkających się po lesie, zbyteczny dialog bądź też innego nieszczęśnika, który prze grał z twoim dążeniem do przejrzystości fabuły. Każde z nas czeka na swoją kolej: czekamy, aż sobie o nas przypomnisz.

K. utkwił w niej wzrok.

– To niemożliwe. Chyba powariowaliście.

– Posłuchaj własnych słów – odparła twardo Kate. – Kiepski dialog ze starych filmów, które tak lubiłeś oglądać, Neil. Nie poznajesz własnych komunałów?

K. pomyślał przez chwilę. Może powinien przyłączyć się do gry, żeby uśpić ich czujność? Mieli nie po kolei w głowie, to fakt, lecz ich przewaga liczebna wykluczała ucieczkę. Zresztą nie miał ochoty na szarpaninę. Drżącą ręką podpisał inicjałami niechlujne zeszyty i puste kartki.

– Dlaczego ja? – spytał.

– To proste – odpowiedział Sam Grzechotnik. – Chcemy się wyrwać z Dogtown. Szeryf nas zrujnuje. Musimy uciekać.

– Ale jak ja miałbym wam w tym pomóc?

Kate okazała zniecierpliwienie.

– Jako jedyny stoisz tu wyżej niż szeryf. Ty stworzyłeś tę postać i tylko ty możesz ją wyeliminować.

– Wyeliminować?

– Oczywiście. Chcemy zakończenia. Drogi do domu. Białego wesela. Czegokolwiek. W obecnym stanie rzeczy Kate 0’Grady tylko przesiaduje w saloonie, opatruje rozcięty policzek głównego bohatera i służy jako seksualna przynęta na bezwzględnego, sadystycznego szeryfa. – Kate wzruszyła ramionami. – Może uznasz, że jestem wybredna, ale miałam nieco inną wizję własnej przyszłości.

– Hm.

– Co do szeryfa, zrobi wszystko, by nie dopuścić do za kończenia. Pragnie utrzymać status quo. Wie, że takich jak on nie czeka nic dobrego. – Zwróciła się do pozostałych, którzy nadal oblegali K., trzymając w pogotowiu ołówki. – Szybko. Na co czekacie? Szeryf zjawi się lada chwila.

K. potrząsnął głową.

– Chyba nie myślicie, że w to wszystko uwierzę. Nonsens.

– Nieważne, w co wierzysz. Potrzebowałam tylko twoje go podpisu.

– Mimo to nadal nie rozumiem…

Kate niecierpliwie machnęła ręką.

– Potrzebujemy upoważnienia. Twój podpis… – Naraz zobaczyła coś za plecami K. i tak mocno zacisnęła ręce na ze szycie, że kostki jej zbielały. Następnie chwyciła ołówek i zaczęła pisać.

Huknął grzmot i Kate padła na ziemię. Na falbaniastym staniku sukni wykwitła plama krwi. W ciszy, która zapadła, K. usłyszał powolne kroki. Nie musiał podnosić wzroku, by wiedzieć, że to Jednooki Logan, (bezwzględny i sadystyczny) szeryf Dogtown.

– Proszę, kogo tu mamy. Nasz przyjaciel pisarzyna.

K. wolno uniósł głowę. Nad wysłużoną skórzaną kamizelką z lśniącą gwiazdą szeryfa zobaczył ogorzałą twarz z siwym zarostem. Jedyne oko mężczyzny (drugie przykrywała skórzana opaska) przypominało kamienną kulkę. Na pasie przerzuconym przez ramię wisiał notatnik oprawiony w czerwoną skórę oraz słownik wyrazów bliskoznacznych w miękkiej oprawie. Z lufy rewolweru, który szeryf trzymał w prawej dłoni, wciąż unosiła się smużka dymu.

– Katie! – Twarz barmana Jakera wykrzywiła się w gnie wie i rozpaczy. Złapał swój notes, lecz jego przeciwnik okazał się szybszy. Jaker chwycił się za pierś i upadł, wzbijając tuman zakrwawionych trocin.

Pasadena Kid stał przy barze i sięgał ręką do kieszeni kurtki.

Szeryf poklepał swój zeszyt.

– Nie próbuj, Kid. Mam cię na muszce.

Kid stał nieruchomo, oceniając sytuację.

– Rzuć to – zażądał szeryf. – Tylko powoli.

Kid opuścił wzrok, jakby dawał za wygraną. Naraz błyskawicznym ruchem dobył z kieszeni zeszyt i pióro. Rewolwer wypalił po raz trzeci. Szeryf odwrócił ciało czubkiem buta.

– Byłeś szybki, Kid – powiedział z namysłem. – Mówili, żeś najszybszy bohater w Dogtown. Ja jestem ledwie rysem postaci, ale każdy korzysta z tego, co ma, nie? Gra skończona, chłopcy – zwrócił się do pozostałych. – Rączki do góry. I żadnych numerów. Niech no tylko zobaczę kogoś choćby z ołówkiem, od razu rozwalę mu łeb. Zrozumiano?

Buntownicy pokiwali głowami i powoli, jeden po drugim, odłożyli pióra i zeszyty.

– Dobrze – powiedział szeryf, nie spuszczając z nich oka.

– A teraz, panie Kennerly, czy jak cię teraz zwą, omówimy sobie parę spraw.

Ale K. patrzył na ludzi leżących na podłodze. Nie ulegało wątpliwości, że nie żyją; w powietrzu unosił się zapach krwi oraz prochu, a wykrzywione twarze i powykręcane kończyny zabitych nie miały nic wspólnego z ciałami z westernów, które oglądał w dzieciństwie.

– Zabiłeś ich – powiedział roztrzęsionym głosem. – Ty ich naprawdę zabiłeś.

Szeryf wzruszył ramionami.

– Samoobrona – odparł. – Wiele czytałem. Prowadziłem badania. Wiem, co czeka gościa w czarnym kapeluszu w trzecim akcie. Podoba mi się tu, panie Kennerly, lubię mieć władzę. I żaden pisarzyna nie usunie mnie z fabuły. – Powoli wy celował rewolwer w K. – Chleba i igrzysk, czy nie tak powiedział tamten gość z Rzymu? Daj im żarcie i rozrywkę.

I pominąwszy zwykłą szmirę, przyzna pan, panie Kennerly, że to drugie w znacznej mierze określa nasze profesje.

Przyparty do muru, K. skinął głową. Szeryf uśmiechnął się szeroko.

– Rozumie pan – podjął. – Od dwudziestu lat z pana woli sprawuję tu rządy, więc to chyba nie w porządku zjawiać się ni stąd, ni zowąd i przekreślać wszystko jednym machnięciem pióra. Tak się nie robi i ja na to nie pozwolę. Zresztą… – dodał, otwierając czerwony zeszyt – jestem bez względny i sadystyczny. I taki zostanę.

– A co ze mną? – spytał K., spoglądając na otwarty zeszyt szeryfa.

Jednooki uśmiechnął się skromnie.

– Chyba dość już strzelaniny – rzekł. – Ale rozumie pan, że nie mogę pana wypuścić. To za duże ryzyko. Nie twierdzę, że poradzę sobie lepiej niż pan, ale zrobię co w mojej mocy, bez dwóch zdań.

– Nie rozumiem – odpowiedział K.

– Ależ rozumie pan – zapewnił Jednooki, śliniąc koniec ołówka. – Historia musi mieć zakończenie. Wszyscy od początku to mówili. Ślub, pogrzeb… Do diabła, mamy od groma możliwości! Proszę zdać się na mnie, na pewno dokonam odpowiedniego wyboru. Prawdę powiedziawszy… – Szeryf zrobił skromną minę, jego szorstkie policzki lekko poróżowiały. – Prawdę powiedziawszy, naszkicowałem pewien plan. Tak na próbę, żeby zobaczyć, jak to będzie. Jak mówią, zagraj na flecie i zobacz, kto pójdzie w tany.

K. słowa uwięzły w gardle. Z wysiłkiem pokiwał głową.

Szeryf miał zadowoloną minę.

– Cieszę się, że mogę liczyć na pana zrozumienie. Poza tym myślę, że pochwali pan mój plan.

– Mianowicie? – spytał słabym głosem K.