Oczywiście bym jej pomogła. Ale nie mogę. Mieszkam teraz w dzielnicy Srebrnych i ludzie zaczęliby gadać, gdybym zadawała się z kimś z publicznej. Groziłaby mi nawet degradacja, a tego bym nie zniosła. Poza tym codziennie przechodzę kontrolę urody, co wymaga starannych i czasochłonnych przygotowań. Wosk, peeling, manikiur, masaż, jedna godzina na siłowni i druga u fryzjera – nie wspominając o samym pobycie na plaży. Na Srebrnych Piaskach™ trzeba opalać całe ciało; białe paski są wykluczone. Siatkówka, pływanie, dbałość o prawidłową postawę: nie są to czynności łatwe, zwłaszcza że muszę chodzić na wysokich obcasach. A to tylko zabiegi konserwujące.
Rzecz jasna na złotej i platynowej plaży jest jeszcze trudniej. Moja przyjaciółka Lucida otrzymała w zeszłym miesiąca złotą kartę, przez co prawie się nie widujemy, ale odkąd jej zdjęto bandaże, rozmawiamy czasem przez telefon. Jej opowieści brzmią niesamowicie. Prawdziwe palmy, siatkówka topless, koktajle na miejscu… Na złotej plaży ciemna opalenizna jest demode; wszystkich obowiązuje faktor 15 oraz zaledwie pięć oficjalnie uznanych odcieni (cappuccino, cynamon, futerko norki, pocałunek słońca oraz brzoskwinia). Na srebrnej oczywiście nie ma takiego limitu (moja skóra ma odcień pośredni, między cappuccino a czekoladą; muszę nad tym popracować), w każdym razie, jeśli myślę o awansie, powinnam za wszelką cenę unikać zmarszczek. Jako szczęśliwa posiadaczka złotej karty Lucida kręci nosem na Srebrne Piaski™: kolorowe kostiumy, na miłość boską! I te sztuczne palmy! Na Złotych Piaskach™ obowiązują czarne kostiumy – jest to wprawdzie szykowne, ale (moim skromnym zdaniem) dość nudne. Na platynowej wszyscy noszą cieliste stroje jak tancerze baletu, co bezlitośnie uwydatnia nawet najmniejszą skazę.
Muszę przyznać, że Lucida trochę mnie denerwuje. Na srebrnej plaży byłyśmy oddanymi przyjaciółkami; w podobny sposób przedłużyłyśmy sobie włosy i nosiłyśmy skąpe bikini w identycznym kolorze. Teraz skróciła włosy i schudła, a na dodatek uważa, że blond jest do kitu. Odnoszę wrażenie, że nabija się moim kosztem; w tle pozostawionej wczoraj wiadomości na sekretarce wyraźnie słyszałam wybuchy śmiechu. Jezu, może ona uważa, że ja też jestem do kitu? Zawsze była snobistyczną krową, nawet przed operacją nosa.
Mimo to jestem pewna, że przy pewnym nakładzie pracy dostanę złotą kartę. Bogu dzięki jestem dość wysoka, muszę tylko poprawić sobie zęby i zrzucić parę kilo. Mogłabym zaryzykować liposukcję, ale to droga przyjemność i nie zawsze skutkuje – wystarczy spojrzeć na biedną Ta – nyę. Nieważne, zawsze mogę zacząć palić, byle tylko nie zostawiać niedopałków na plaży. A jeśli dodatkowo ograniczę kalorie do czterystu dziennie, do końca miesiąca osiągnę upragnioną wagę.
Twarz? Podczas ostatniej kontroli inspektor powiedział, że prawie kwalifikuję się na platynową, więc przynajmniej przez kilka najbliższych lat nie muszę myśleć o liftingu. Super. Pozostaje sprawa piersi. Cóż, i tak zamierzałam coś z nimi zrobić; 32C to stanowczo za mało na złotą plażę, nie wspominając o platynowej. Poza tym to skąpe, cieliste bikini nie trzyma należycie biustu, a sami wiecie, jak potrafią opadać prawdziwe cycki. Piersi mojej mamy zasługują na złotą kartę; zoperowała je w zeszłym roku z polisy estetycznej, co potwierdza regułę, że przezorny zawsze ubezpieczony.
Naturalnie mama uważa, że jestem za młoda na operację. „Masz na to mnóstwo czasu”, powtarza. Sama jest za stara na plażę i nie rozumie, że mojemu pokoleniu zostało tego czasu naprawdę niewiele. Zresztą ona ma mnie, co jest pewnym zadośćuczynieniem za rozstępy oraz nadmiar sadełka tu i ówdzie. A my? Pozostają nam tylko plaże; oboW TAŃCU wiązek Piękna, Aspiracji i Obywatelstwa. Nie zrozumcie mnie źle: chciałabym kiedyś wyjść za mąż. Może nawet urodzę dzieci, zrobią mi cesarkę i blizna będzie prawie niewidoczna. Ale wyjść za chłopaka z plaży publicznej? Nawet srebrna plaża straciła nieco ze swego czaru, odkąd mogę zajrzeć przez płot do złotej i zobaczyć reklamy platynowej, na których widać gładkie, opalone ciała surfingowców, rozłożonych na ręcznikach od Louisa Vuittona i taksujących wzrokiem przechodzące dziewczęta.
„Ale przecież ty już jesteś ładna – mówi płaczliwie Tanya. – Mogłabyś mieć każdego miłego chłopca”. Ona nic nie rozumie. „Miły” to nie wszystko. Nawet „ładny” jest chybionym komplementem dla kogoś, kto aspiruje do miana pięknego. Nie chodzi tylko o plażę, nawet nie o ekskluzywne przyjęcia czy markowe ciuchy. Chodzi o poczucie spełnienia: świadomość, że dokonałaś wszystkiego, przeszłaś całą drogę od Piękna do Ideału. Posiadacz platynowej karty żyje w świecie nieustannej rozkoszy: pokonał wszystkie przeszkody, usunął najdrobniejszą skazę. Platynowa dziewczyna nie musi pracować, ma obowiązki jedynie względem siebie, co pochłania cały jej czas. Platynowa dziewczyna nie ma odcisków ani pryszczy. Jest smukła, wymuskana, oszlifowana, wydepilowana, drogocenna, bajkowa w bajkowych ciuchach. Bezgranicznie seksowna i nieskończenie pociągająca, słodka i uwielbiana. Czy mogłabym się zadowolić przeciętnością, mając w perspektywie coś takiego? A wy?
Jedynym wrogiem jest czas. Za kilka lat będę za stara na plażę, gdzie młodość i świeżość to dwa podstawowe warunki do spełnienia. Nikt nie chce patrzeć na starców, a efekty zabiegów chirurgicznych nie trwają wiecznie. Teraz już wiem, że za długo byłam na liście oczekujących. Dwa zmarnowane lata, gdy tymczasem moje przyjaciółki harowały na poczet złotej karty, spędzając cenne godziny na siłowni i w salonach piękności oraz przesiadując na plaży niczym młode boginie. Muszę mocno się starać, żeby je dogonić. Wiem, że nie nadrobię całego czasu, ale jestem na liście oczekujących na złotą kartę i wyraziłam gotowość poddania się koniecznym zabiegom korygującym. Zamówiłam sobie nowy kształt nosa i oszczędzam na operację piersi. Mama krzywo na to patrzy, ale co ona wie? Zresztą w przyszłym roku skończę trzynaście lat. Czas nagli.
Herbatka z ptakami
Niektórzy przez całe życie nie odrywają oczu od ziemi. Inni pragną rozwinąć skrzydła i polecieć.
Na Mortimer Street w gruncie rzeczy nikt nikogo nie zna. Jest to jedno z tych miejsc: krępująco ruchliwe i nieprzyjaźnie zatłoczone. Położone na końcu ulicy wille ozdobione sztukaterią onieśmielają nas, mieszkańców domów szeregowych, chociaż czasy świetności mają dawno za sobą i przypominają torty weselne pozostawione na ulewnym deszczu.
Szeregowce stoją w równych rzędach; ich mieszkańcy żyją jak ptaki w klatkach, walcząc o miejsce na parkingu i łypiąc na siebie zza firanek. Oficjalną walutą jest plotka, im bardziej oszczercza, tym lepiej. Samotnicy nie mają tu łatwego życia.
Wiem, bo sama należę do tej grupy. Wszystko nie na miejscu: twarz, głos, ubranie. Reprezentuję zupełnie inny gatunek niż moi sąsiedzi. Ich zdaniem to bardzo podejrzane, że zamieszkałam wśród nich, na drugim piętrze dużego szeregowca przebudowanego na cztery kawalerki.
Z instynktowną pogardą maskującą strach biorą mnie za studentkę. W rzeczywistości żacy stronią od tanich kwater, wybierają stancje w Stanbury, blisko teatru, kina oraz rzędu hałaśliwych pubów. Na Mortimer Street panuje chłód; wyczuwa się tu ogólną niechęć do wyrażania emocji.
Ów chłód początkowo mi odpowiadał. Dwa lata w szpitalu psychiatrycznym obudziły we mnie gwałtowną potrzebę ciszy i prywatności. Radowałam się samotnością w swojej klitce, spokojem spędzanych tu nory. Godzinami okupowałam łazienkę i celebrowałam posiłki sporządzane w maleńkiej kuchni. Czasem pracowałam wieczorami jako wolontariuszka dla ruchu samarytańskiego. Jest to dość żmudna praca; wytrwałam tylko dzięki namowom psychoterapeuty. W pozostałe wieczory dorabiałam jako kelnerka, co również przyjmował z aprobatą. Krótko mówiąc, nie miałam czasu na wybryki.