Gburowaty taksówkarz bez entuzjazmu złożył wózek. Hope pomogła mi utrzymać równowagę, co okazało się niełatwe, gdyż nie jestem tak szczupła jak niegdyś.
– Zjemy lunch? – zaproponowałam, chcąc odpędzić ożywieniem niemiłe wspomnienie twarzy kierowcy.
Hope skinęła głową.
– Byle nie tam, gdzie podają pudding ryżowy – odrzekła kapryśnie.
– Czy Fortnum i Mason’s nadal istnieje? – spytałam taksówkarza.
– Owszem, skarbie, podobnie jak Muzeum Brytyjskie – odparł, niecierpliwie zwiększając obroty silnika. Zdawało mi się, że dodał cicho: „Miejsce w sam raz dla was dwóch”.
Hope parsknęła śmiechem.
– Może pojedziemy tam w następnej kolejności – rzekła grzecznie, budząc tym moje nieopisane rozbawienie. Kierowca spojrzał na nas podejrzliwie i ruszył naprzód, wciąż mamrocząc pod nosem.
Są miejsca, które przetrwają wszystko. Do nich należy Fortnum’s, mały przedsionek raju, migoczący obietnicą zatopionych skarbów. Gdy wszystkie cywilizacje upadną, Fortnum^ pozostanie nienaruszony, ostatni legendarny obrońca starej wiary, ze swymi grzecznymi odźwiernymi i szklanymi żyrandolami. Na pierwszym piętrze wkroczyłyśmy między góry pralinek i kohorty kandyzowanych owoców. W rześkim powietrzu snuł się aromat wanilii, goździków i brzoskwiń. Hope powoli obracała głowę na wszystkie strony, wdychając piękny zapach. Były tam trufle, kawior i foie gras w maleńkich puszkach, olbrzymie gąsiory z zielonymi śliwkami zatopionymi w wiekowej brandy oraz wiśnie o barwie wymarzonych butów. Przepiórcze jaja, nugaty i langues de chat w torebkach z papieru ryżowego oraz lśniące bataliony butelek szampana. Pojechałyśmy windą na najwyższe piętro do kawiarni, gdzie wypiłyśmy herbatę Earl Gray z porcelanowych filiżanek, wspominając ze śmiechem plastikową zastawę Meadowbank. Usiłując nie myśleć o kurczących się oszczędnościach, zamówiłam suty posiłek: wędzonego łososia i jajka sadzone na bułeczce lekkiej jak piórko, koreczki ze zrolowanych sardeli i suszonych pomidorów, szynkę parmeńską z różowym melonem, a na deser parfait z moreli i czekolady.
– Jeśli w niebie jest choć po części tak miło – mruknęła Hope – od razu mogę tam iść.
Nawet konieczność wyprawy do łazienki okazała się objawieniem: czyste, połyskujące kafelki, kwiaty, włochate różowe ręczniki, pachnący krem do rąk, woda kolońska. Spryskałam Hope zapachem frezji i spojrzałam na nasze odbicia w wielkim lustrze. Spodziewałam się, że w swoich babcinych sweterkach i praktycznych spódnicach będziemy wyglądać nijako, trochę niedorzecznie. Może istotnie tak wyglądałyśmy. Lecz w moich oczach byłyśmy odmienione, piękniejsze: po raz pierwszy dostrzegłam dawną Hope. I dawną Faith.
Spędziłyśmy w Fortnum’s mnóstwo czasu. Odwiedziłyśmy dział kapeluszy, szali, torebek oraz sukien. Skrzętnie notowałam wszystko w pamięci, aby móc później opowiedzieć Hope. Cierpliwie pchała mój wózek w gąszczu bielizny, płaszczy i wieczorowych kreacji, lekkich niczym podmuch letniego wiatru, muskając cienkimi, smukłymi palcami jedwabie i futra. Wreszcie z ociąganiem wyszłyśmy na zewnątrz: ulice były wspaniałe, lecz pozbawione życia. Kiedy patrzyłam na śpieszących wokół ludzi, opryskliwych bądź obojętnych, znów ogarnęło mnie uczucie podobne do strachu. Zatrzymałyśmy taksówkę.
Stremowana i zdenerwowana wyjęłam ponownie kartkę, pobielałą w zgięciach od częstego rozkładania. I znowu poczułam się stara i bezbarwna. A jeśli sprzedawca mnie nie wpuści? Albo wyśmieje? Jeszcze gorsze było podejrzenie – ba, niemal pewność – że buty okażą się zbyt drogie, że wydałam za dużo pieniędzy, że od początku nie dysponowałam wystarczającą sumą… Na widok księgarni kazałam kierowcy przystanąć, po czym z jego pomocą wysiadłyśmy i kupiłam dla Hope egzemplarz „Lolity”.
Nikt nie uznał, że to dla nas niestosowna lektura. Hope z uśmiechem chwyciła książkę i powiodła palcami po gładkim grzbiecie.
– Jak ślicznie pachnie – powiedziała miękko. – Już prawie zapomniałam.
Taksówkarz, długowłosy Murzyn, popatrzył na nas z uśmiechem. Najwyraźniej świetnie się bawił.
– A teraz dokąd, moje panie? – zapytał.
Nie potrafiłam udzielić mu odpowiedzi. Drżącymi palcami podałam mu kartkę z adresem. Gdyby się zaśmiał, chyba wybuchnęłabym płaczem. I tak byłam bliska łez. Lecz kierowca tylko ponownie wyszczerzył zęby i dołączył do szalonego korowodu pojazdów.
Sklep był mały. W pojedynczej witrynie ustawiono półki, a na nich po jednej parze butów. Za nimi dostrzegłam oświetlone wnętrze, całe ze szkła i jasnego drewna, z wysokimi wazonami białych róż na podłodze.
– Zaczekaj – powiedziałam do Hope.
– Co się stało? Zamknięty?
– Nie.
Sklep był pusty. Widziałam dokładnie. Wewnątrz stał sprzedawca, długowłosy młodzieniec w czerni. Buty na wystawie były bladozielone i malutkie, niczym pączki, które lada chwila rozwiną stulone płatki. Ani jedna para nie miała ceny.
– Naprzód! – zakomenderowała Hope.
– Nie mogę. Ja… – Nie dokończyłam. Ponownie ujrzałam samą siebie, starą i nijaką, odartą z magii.
– Boisz się? – burknęła kpiąco Hope i pchnęła wózek.
Niewiele brakowało, a staranowałaby ustawiony przy drzwiach wazon z różami.
– W lewo! – krzyknęłam. Hope wykręciła wózek, mijając kwiaty dosłownie o włos.
Sprzedawca popatrzył na nas z zaciekawieniem. Miał bystrą, przystojną twarz. Z ulgą dostrzegłam, że w jego oczach czai się przyjazny uśmiech. Wyjęłam zdjęcie.
– Chciałabym je obejrzeć – oznajmiłam, naśladując stanowczy głos Hope, który w moim wydaniu zabrzmiał nie zbyt przekonująco. – Rozmiar cztery.
Oczy sprzedawcy rozszerzyły się nieco, ale nie powiedział ani słowa. Odwróciwszy się, poszedł na zaplecze, zastawione pudełkami z obuwiem. Przymknęłam oczy.
– Chyba mamy jeszcze jedną parę.
Ostrożnie wyjął pantofle z pudełka, błyszczące jak lustro i czerwone, czerwone, czerwone.
– Mogę zobaczyć?
Przypominały bombki na choinkę, rubiny, rajskie owoce.
– Życzy pani przymierzyć?
Nie skomentował wózka ani starych, kluchowatych stóp w pólbucikach o barwie owsianki. Natomiast przyklęknął na wprost mnie, ciemne włosy opadły mu na twarz. Delikatnie zdjął mi buty. Wiedziałam, że widzi pajęczynę żył oplatających kostki i czuje fiołkowy aromat talku, który Hope co wieczór wciera mi w stopy. Z wielką ostrożnością nasunął pantofle; podbicie wygięło się ostrzegawczo.
– Pokazać? – Delikatnie wyprostował nogę, żebym mogła zobaczyć.
– Ginger Rogers – szepnęła Hope.
Buty do tupania, dreptania, pląsania, do wszystkiego, tylko nie do chodzenia. Przez dłuższą chwilę spoglądałam na nie z zaciśniętymi pięściami i gorąca słodycz zalewała mi serce. Ciekawe, co Tom powiedziałby na mój widok. Zakręciło mi się w głowie.
– Ile? – spytałam ochrypłym głosem.
Młodzieniec podał cenę tak zawrotną, iż wzięłam to za pomyłkę: była wyższa od sumy, którą zapłaciłam za swój pierwszy dom. Poczułam gwałtowny skurcz w żołądku.
– Niestety – usłyszałam z oddali własny głos – są zbyt drogie.