Z jego twarzy odczytałam, że spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Ach, Faith – powiedziała łagodnie Hope.
– Nic nie szkodzi – zakomunikowałam obojgu. – Tak na prawdę wcale do mnie nie pasowały.
Młodzieniec potrząsnął głową.
– Ależ myli się pani – odrzekł z dziwnym uśmiechem. – Moim zdaniem wręcz przeciwnie.
Delikatnie zdjął buty – czerwone jak jabłuszko, samochód wyścigowy, walentynkowe serce – i schował z powrotem do pudełka. Pomieszczenie, jasne jak przedtem, natychmiast straciło nieco ze swego czaru.
– Panie są tu przejazdem?
– Tak. – skinęłam głową. – Bawiłyśmy się świetnie, ale pora wracać do domu.
– Szkoda. – Sięgnąwszy do wysokiego wazonu przy drzwiach, wyjął różę. – Przyjmie ją pani ode mnie? – Włożył mi różę do ręki. Była doskonała: niezwykle wonna, z ledwo rozchylonymi płatkami. Pachniała letnim wieczorem i „Jeziorem łabędzim”. W jednej chwili zapomniałam o czerwonych butach. Nieznajomy mężczyzna podarował mi kwiaty.
Wciąż mam tę różę. Przewiozłam ją pociągiem w plastikowym kubku z wodą, a potem wstawiłam do wazonu. Żółte chryzantemy i tak już oklapły. Gdy zwiędnie, zasuszę pachnące płatki. Posłużą mi jako zakładki do „Lolity”, którą czytam razem z Hope. Niestosowna książka, być może. Ale niech tylko spróbują ją zabrać.
Brzydka Siostra
Zawsze trochę współczułam brzydkim siostrom Kopciuszka. Czułam też, że w ich historii kryje się coś więcej, niż mówią baśnie, kreskówki i przedstawienia.
Nie jest łatwo być Brzydką Siostrą. Zwłaszcza w samym środku gwiazdkowego sezonu teatralnego [W Wielkiej Brytanii, podczas świąt Bożego Narodzenia tradycyjnie wystawia się adaptacje sceniczne bajek dla dzieci. (Przyp. tłum.).], wśród typowego dla niego blichtru i przebieranek, gwizdów, szyderczych okrzyków i dowcipów z brodą. Mogłabym wymienić jeszcze opluwanie przez bandę rozwrzeszczanych dzieciaków o twarzach umazanych lodami bądź obsypywanie mąką przez dziewczynę w stroju Księcia, zanim wszyscy udadzą się na ucztę, wieńczącą szczęśliwe zakończenie bajki.
Wielkie dzięki.
Oczywiście dawniej bywało gorzej. Część winy za to ponoszą panowie Grimm, a także pan Perrault i jego zdziecinniały tłumacz. Szklane pantofelki, dobre sobie. Owe pan – toufles de verre prześladują mnie od tamtej pory. Nieważne, że w oryginale były vair, czyli gronostajowe, i dzięki temu nie uciskały tak bardzo podbicia (a nawet mogły pasować, co dopiero zabiłoby ćwieka Księciu i jego latawicy). Przeszłość była okrutna: kruki wydziobywały nam oczy – oczywiście po ślubie, tak aby nic nie zakłóciło święta Jaśnie Pyszałkowatej – i zasłużona kara spotykała bezbożników.
W dzisiejszych czasach dręczy się nas wersją Disneya, niemal równie nieprzyjemną: za sprawą przeróżnych gagów zło spadło do poziomu śmieszności. Czarny charakter utracił wszelką godność. Natomiast zostały przedstawienia uliczne i spektakle charytatywne z udziałem blednących gwiazd oper mydlanych i osobnika, który na krótko zabłysnął w teleturnieju.
Mimo to nie narzekam; jestem profesjonalistką. W przeciwieństwie do tak zwanych artystów, którzy po sezonie biorą wszystko jak leci. Brzydka Siostra to rola dla samotnego jeźdźca. Nie ważcie się o tym zapominać.
My – moja siostra i ja – urodziłyśmy się gdzieś w Europie. Zdania na ten temat są podzielone. Tak czy inaczej, mało kogo obchodzi, skąd pochodzimy. Ani co się z nami dzieje po opuszczeniu kurtyny. Dla Brzydkiej Siostry nie ma „długo”. „Szczęśliwie” raczej też nie.
Ojciec nas uwielbiał; matka – podobnie jak wszystkie matki – miała ambicję dobrze nas ustawić (najlepiej w pewnym oddaleniu od siebie samej). Tragiczne zdarzenie przekreśliło wspaniałe plany. Upadek z konia zabił naszego pobłażliwego ojca. Matka ponownie wyszła za mąż, tym razem za wdowca z córką. Oto początek historii, którą oczywiście znacie. Znacie przynajmniej wersję córki: tę, w której wdowiec umiera, a my dręczymy wdzięcznego chudzielca o imieniu Kopciuszek. Każemy dziewczynie sprzątać, szyć i gotować dla nas obfite posiłki, no i brutalnie pozbawiamy ją szansy zostania królową nastolatek na balu w Hotelu Zamkowym. Myszy, suknia, chrzestna matka z różdżką i podobne bzdury.
Powtarzam jeszcze raz: bzdury. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej.
O tak, była niebrzydka, na swój chorobliwy sposób. Płowa, blada blondynka, tak drobna i chuda, jak my wysokie i przysadziste. Sama doprowadziła się do tego stanu: nie jadła nic innego jak tylko surową marchewkę, ubierała się na czarno i obsesyjnie spalała kalorie. W życiu nie widzieliście tak wypucowanych podłóg (zamiatanie: 400 kalorii, froterowanie: 500). Rzadko raczyła się do nas odezwać; w uniesieniu słuchała śpiewaków zawodzących pieśni o miłości i oglądała co – niedzielne popisy kuglarzy na wiejskim placu. Podobała się chłopakom (jakżeby inaczej), ale marzyła o księciu. Miejscowe wyrostki nie zaspokajały ambicji Jej Wysokości.
Pewnie, że jej nienawidziłyśmy. Obie dość przeciętnej urody (dopiero potem zrobiono z nas brzydule), tu i ówdzie za bardzo przy kości. Do tego kiepska cera i kudłate włosy, których nijak nie dawało się wyprostować. Panna Pyszałkowata była smukła i zgrabna, wymarzony rozmiar 36. Na naszym miejscu każda by ją znienawidziła.
Naturalnie, że nosiła łachmany. Ten typ tak ma. Poza tym, ów gałganiarski wygląd był wówczas bardzo w modzie – firmowe łachy warte fortunę, przy których chuda sylwetka to mus; z moimi nogami wyglądałabym w nich jak krowa. A buty! Gdybyście zobaczyli jej kolekcję: nie tylko gronostajowe, ale z krokodyla, norek, pleksiglasu, strusia, jaszczurki, jedwabiu. Wszystkie na sześciocalowych obcasach, z cienkimi paskami, nawet w zimie (pomyślcie, jak to załatwi jej nogi za dwadzieścia lat). Kto widział, ten wie.
Zauważyliście, że historia lansuje ładne buzie? Henryk VIII: zła prasa. Ryszard Lwie Serce: dobra prasa. Katarzyna Aragońska [Katarzyna Aragońska – pierwsza żona Henryka VIII; rozwód z nią spowodował konflikt z papieżem i powstanie Kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.).] zła prasa. Anna z Kleve [Anna z Kleve – czwarta żona Henryka VIII. (Przyp. tłum.).] dobra prasa. Dużą winę ponoszą tu nadworni malarze, kronikarze również. Znacie zakończenie: dostała Księcia (gwoli ścisłości niskiego, grubego i łysiejącego), zamek, złoto, białe wesele, płatki róż i cały kram. My dostałyśmy kruki. Można umrzeć ze śmiechu.
Ale bywa gorzej. Jak już wspomniałam, dla Brzydkiej Siostry nie ma „długo i szczęśliwie”. Nikt nie raczył pomyśleć o zakończeniu; wszyscy popadli w zachwyt nad Mości Pyszałkowatą i jej tycimi stopkami. Co nas spotkało? Czy zniknęłyśmy, ot tak? Nie, stała się z nami rzecz następująca: my, zapomniane siostry, niebawem brzydkie siostry, siostry dziwaczki, siostry niby z „Boskiej Komedii” obrosłyśmy legendą jak pryszczami. Stoczyłyśmy przegraną potyczkę z braćmi Grimm i Perraultem, po czym bezskutecznie próbowałyśmy uwieść Tennysona. W dwudziestym wieku liczyłyśmy na łut szczęścia, ale – jak wspomniałam – nastała era Disneya i to nas dobiło. Za jedno przychylne spojrzenie byłyśmy gotowe zaprzedać duszę diabłu.
Jesteśmy jednak rutynowanymi aktorkami. Przynajmniej ja; siostra, jak na mój gust, pogrywa nieco pod publiczkę. W Boże Narodzenie niezmiennie pokrywam twarz szminką, wciskam na głowę upudrowaną perukę i wkładam krynolinę. Lubię myśleć, że moja rola kryje w sobie coś szlachetnego, niemal heroicznego: ukryty patos, dostrzegalny jedynie przez garstkę wybrańców. Większość ludzi i tak nie patrzy na mnie; obserwują ją, nieprawdaż? Mademoiselle Pyszałkowatą w falbaniastej sukni i błyszczących pantofelkach. Gdy tylko się odezwę, moje słowa giną zazwyczaj w kakofonii gwizdów i śmiechu. Ale co mi tam. Jestem profesjonalistką. Pod absurdalnym kostiumem i grubą warstwą szminki drzemie tajemnica. Usilnie wierzę, że któregoś dnia spocznie na mnie wzrok mojego Księcia.