– Jeannette, woda!
Kolejny niemiły obowiązek, ale nie ma rady. Raz na pół roku to jeszcze nie tak źle, zresztą za parę godzin zjawią się panowie i madame musi być gotowa na ich przyjęcie. Ogląda swoje nogi. Bąble po ostatnim przypalaniu prawie się zagoiły i włosy, chociaż ciemne, są bardzo nieliczne. Madame usuwa je pincetą. Być może uda się na przechadzkę po ogrodzie z monseigneurem de Rochefort; zaloty z owłosionymi nogami są nie do pomyślenia.
– Madame? Kąpiel? – Nieszczęsna Jeannette ocieka potem. Przydźwiganie wiader zajęło jej ponad czterdzieści minut. Woda nieco ostygła; skropiłem ją stefanotisem [Nazwa rodzajowa pnączy pochodzących z Peru, Madagaskaru, Malezji i południowych Chin. (Przyp. tłum.).] i szyprem. Kolejną chwilę zabiera nam unieruchomienie Szafirka, który szczeka i kłapie paszczą, zaraz jednak ląduje w letniej wodzie i Jeannette sięga po szczotkę.
Tymczasem madame dokonuje ostatnich poprawek przed lustrem. Tym razem monseigneur de Rochefort padnie jej do stóp. Za plecami pani Jeannette przy mojej pomocy z wysiłkiem owija Szafirka w ręcznik. Odrobina esencji fiołkowej raczej wzmaga, niż tuszuje smród mokrej sierści.
Otrzepując odzież, przyznaję w duchu, że to prawdziwy zaszczyt służyć tak pięknej i wytwornej damie. Jestem dotkliwie świadom swej osobliwej wrażliwości – delikatność powonienia w połączeniu z chłopskimi przyzwyczajeniami mimo wielu starań nie skłaniają mnie do należytego respektu wobec dam (i panów) dworu. Z Bożą pomocą kiedyś to się zmieni. Tymczasem muszę sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Pozwólcie, że się przedstawię: nadworny parfumier, monseigneur de Chanel, do usług.
Joanne Harris