Żaden z gości nie zwrócił uwagi na szelest dochodzący zza okienka łączącego kuchnię z jadalnią, a jeśli nawet, z grzeczności powstrzymano się od komentarza.
Na pewno przez ten pudding.
Pozostałe potrawy były bezpieczne: sałatka z krewetek, następnie pieczony kurczak, zielone warzywa, ziemniaki pieczone i piure oraz marchewka z groszkiem. Ernest ucieszyłby się z szarlotki, zawsze prosi o taki deser. Lecz postanowiłam wypróbować coś nieco bardziej oryginalnego: na przykład gateau z Czarnego Lasu albo tort cytrynowy.
Rzecz jasna, preferencje Ernesta narzucają pewne ograniczenia: w książce kucharskiej jest dział, do którego w ogóle nie zaglądam, ponieważ mąż nie zje nic wymyślnego lub „zagranicznego”. Nikt by nie przypuszczał, że ma w sobie cudzoziemską krew. Jest taki angielski: zawsze ubiera się elegancko, musowo ogląda „Archerów”, głosuje na konserwatystów i kocha swoją matkę.
Spotkałam ją zaledwie kilka razy, jeszcze przed ślubem. Było to dla mnie niemałe zaskoczenie. Naturalnie zmieniła imię, ale rzucało się w oczy, że nie jest stąd. Miała długie czarne włosy spięte srebrną klamrą i bardzo ciemne oczy. Włosy Ernesta są nieco jaśniejsze, oczy raczej piwne niż brązowe, karnacja zaś mniej złocista, lecz i tak dostrzegłam między nimi podobieństwo.
Podobnie jak syn ubierała się na modłę angielską, choć nie tak starannie; suknia nie budziła zastrzeżeń, lecz nie wkładała pończoch: stopy w delikatnych, złotych sandałach były bose. Zamiast swetra zapinanego na guziki nosiła haftowany szal z napisem wyszytym złotą nitką wzdłuż krawędzi. Pamiętam, że jej cudzoziemski wygląd wzbudził we mnie zakłopotanie, lecz starałam się je ukryć. Ernest chyba podzielał moje odczucia, choć najwyraźniej darzył matkę bezkrytycznym uwielbieniem. Moim zdaniem okazywał to z przesadą – gładził ją po włosach i nadskakiwał jej jak schorowanej staruszce. A nie była ani schorowana, ani stara: wyglądała co najwyżej na trzydzieści pięć lat i… była piękna. Rzadko używam tego słowa w odniesieniu do ludzi, ale do niej pasowało jak ulał. Piękna. Jako osoba o dość przeciętnym wyglądzie czułam się przy niej trochę nieswojo; wiadomo, co ludzie opowiadają o mężczyznach i ich matkach.
Nigdy nie poznałam ojca Ernesta. Podobno był Anglikiem, ale wyprowadził się dawno temu, kiedy Ernest był mały. Nie widziałam żadnych zdjęć, a matka raczej nie miała ochoty o nim rozmawiać.
„W naszej rodzinie kobiety nigdy nie zaznały szczęścia z mężczyznami”, tymi słowami porzucała temat. Zapewne jego rodzice sprzeciwiali się małżeństwu z cudzoziemką. Sądzę, że moi też nie okazaliby zadowolenia. Gdyby wiedzieli.
Chyba przypadłam jej do gustu. Po naszym ślubie wyjechała – pochodziła z Persji albo innego kraju arabskiego – i choć Ernest nigdy tego nie potwierdził, podejrzewałam, że wróciła w rodzinne strony. Starałam się nie afiszować ze swoją radością, ale w głębi serca odczułam ulgę. Wizyta teściowej wywołałaby w sąsiedztwie niemałą sensację.
W prezencie ślubnym podarowała nam książkę kucharską. Na widok sporej paczki owiniętej w szkarłatny papier Ernest od razu domyślił się, co jest w środku. Ujął matkę za ramiona i pośpiesznie zagadał do niej w niezrozumiałym języku. Nie krył poruszenia, a w oczach matki dostrzegłam łzy. Na szczęście byliśmy sami.
Wreszcie przyjął paczkę. Nie wiem dlaczego, ale uczynił to z pewnym ociąganiem. Następnie wręczył ją mnie, rzucając przelotne spojrzenie na matkę.
– Nasz rodzinny skarb – powiedział łagodnym tonem. – Od pokoleń przechodzi z matki na córkę. To najcenniejsza rzecz, jaką ma. Twierdzi, że w twoich rękach będzie bezpieczna.
Zerwałam szkarłatny papier (dziwny kolor jak na ślub, zauważyłam w duchu). Szczerze mówiąc, nie rozumiałam, o co tyle zamieszania. Trzymałam w rękach starą książkę w skórzanej oprawie, pociemniałą od wielokrotnego dotykania. Niestarannie przecięte kartki pokrywała czcionka mikroskopijnej wielkości. Gdzieniegdzie widniały liczne plamy, które uniemożliwiłyby odczytanie tekstu nawet przy znajomości języka.
Kartki były różnej grubości; tu i ówdzie na marginesach dopisano komentarze albo doklejono karteczki z zapiskami. Na początku dołączono parę stronic, zapisanych innym charakterem pisma. Jedne przepisy były po angielsku, inne w językach obcych, które rozpoznałam, przeważnie po francusku i niemiecku. Na wewnętrznej stronie okładki widniała lista nazwisk.
– Wszystkie kobiety w naszej rodzinie – wyjaśniła matka Ernesta, pokazując palcem. – Masz tu ich nazwiska.
Tylko ostatnie było angielskie. Sulebha Alazhred Patel. Trochę trudne do wymówienia. Nic dziwnego, że je zmieniła.
– Czy to książka kucharska? – Wśród zapisków po angielsku dostrzegłam listę składników. – Bardzo lubię gotować.
Ernest i matka wymienili spojrzenia.
– Tak, książka kucharska – odparła wreszcie. – Bardzo stara i bardzo cenna.
– Dla matki ma szczególną wartość – dodał Ernest. – Sprawowała nad nią pieczę od śmierci mojej babki.
– Dziękuję – odpowiedziałam grzecznie. – Prześliczna.
Ci mężczyźni, pomyślałam. W ich mniemaniu kuchnia matek nie ma sobie równych. Domyślałam się, że Ernest poprosi, abym gotowała w domu z przepisów jego mamy. Oby tylko nie były zbyt egzotyczne. Drewniane meble okropnie chłoną zapach curry. Poza tym sąsiedzi… wiadomo, jak ludzie potrafią plotkować. A przecież Ernest wygląda zupełnie jak Anglik.
Niepotrzebnie się przejmowałam. Po wyjeździe matki Ernest wyraźnie się uspokoił. W ogóle jest opanowanym człowiekiem, wolnym od – jak to się mówi – namiętności. Tylko raz widziałam, że jest wzruszony – podczas tamtego spotkania z matką. Nigdy nie powiedziałabym tego wprost, ale moim zdaniem nie wpływała na niego najlepiej. Jej wyjazd wyszedł mu zdecydowanie na dobre.
Co do książki kucharskiej, niewiele się pomyliłam. Zawsze nalegał, żebym korzystała z przepisów teściowej, nawet jeśli miałam podobne. Początkowo niezbyt mi się to podobało – prawdę mówiąc, nie byłam pewna, czy to higieniczne: te wszystkie plamy i odciski zatłuszczonych palców – ale plastikowa obwoluta częściowo rozwiązała problem. Oczywiście Ernest jest bardzo skrupulatny. Zaraz rozpozna, gdy dodam jeszcze jeden składnik albo odrobinę zmodyfikuję przepis. Wszelkie odstępstwa budzą jego nieopisaną irytację. Nauczyłam się ściśle przestrzegać receptur (czasem dziwnie sformułowanych, bo książka jest bardzo stara) i zbytnio nie eksperymentować. Ernest ma swoje ulubione potrawy, wszystkie z pierwszych stron książki: są to tradycyjne angielskie przepisy na zapiekankę z mięsa i kartofli czy wołowinę z cynaderkami zapiekaną w cieście. Z pozostałych przepisów w ogóle nie korzystam. Zresztą większość i tak jest po arabsku. Zdążyłam się też zorientować, że potrawy są jak dla nas zbyt egzotyczne. Czasami mnie korci, żeby sprawdzić, co się stanie, ale z góry mogę przewidzieć reakcję Ernesta. „Tylko bez dziwactw, kochanie. Co powiesz na schabowy?”.
Poprzestaję na jego ulubionych potrawach. Szarlotka z sosem waniliowym. Strucla z dżemem. Kapusta duszona z mięsem i ziemniakami. Kiełbaski zapiekane w cieście. Nigdy o tym nie wspomina, ale pewnie matka przyrządzała mu je w dzieciństwie. Albo należały do ulubionych potraw jego ojca. To takie ujmujące.
Mieliśmy szczęście, Ernest i ja. Niedługo po ślubie dostał pracę w dużym koncernie chemicznym: wytyczona ścieżka awansu, korzystne godziny pracy, trzy tygodnie wakacji w roku. Kupiliśmy ładny dom na nowym osiedlu, praktyczny samochód rodzinny. Mamy dwójkę dzieci, Cheryl i Marka; oboje są już prawie dorośli i świetnie im idzie na studiach. Żadnych poważnych chorób, klęsk ani nawet włamania. W zeszłym miesiącu, jak to często bywa po przyjęciu u nas w domu, Ernest dostał kolejny awans. Mawia w żartach, że to sprawka mojej kuchni. Nie wynikają z tego żadne wielkie pieniądze. Po co nam więcej? Jestem oszczędna. Nie przepadam za futrami ani biżuterią. Mamy ładny, wygodny dom oraz nową przeszkloną werandę. Chodzę na zajęcia układania kompozycji kwiatowych, a Ernest ma swojego golfa. Dzieciom nic nie brakuje. Jesteśmy zabezpieczeni.