A jednak czasami zachodzę w głowę, gdzie się podział mężczyzna, którego poślubiłam. Ach, nie jestem rozgoryczona, skądże znowu. Ale muszę przyznać, że choć na szczęście Ernest nie należy do grona nieodpowiedzialnych mężczyzn, przed którymi ostrzegała mnie moja matka, niekiedy zastanawiam się, co by było, gdyby miał w sobie więcej… hm… żaru. Gdyby był chociaż trochę mniej angielski. I gdybyśmy (ten jeden jedyny raz) spędzili wakacje w Bombaju albo Marrakeszu zamiast w Skegness czy Zatoce Robin Hooda. I dla odmiany trochę zaryzykowali, otworzyli się na coś nowego. Albo choć raz zjedli gobi saag aloo zamiast wołowiny z cynaderkami zapiekanej w cieście.
W zeszłym miesiącu była rocznica naszego ślubu. Dwadzieścia pięć lat, kto by pomyślał, srebrne wesele. Na tę okazję zaplanowałam ucztę. Ernest pracował do późna (obowiązki na nowym stanowisku), pomyślałam więc, że zaskoczę go uroczystą kolacją. Wyjęłam książkę, odruchowo otwierając ją na pierwszych stronach, zapisanych niemal całkowicie po angielsku i w przeciwieństwie do reszty dość czytelnych.
Dwadzieścia pięć lat małżeństwa nauczyło mnie, że przepisy z pierwszych dziesięciu stron są całkowicie bezpieczne. Och, wprawdzie czasem dochodzą mnie dziwne odgłosy i zapachy albo raptem przygasa światło, zmienia mi się perspektywa widzenia lub widzę, że ściany przechylają się na jedną stronę, ale moim zdaniem to niewielka cena za pyszny pudding Yorkshire albo leciutką tarte z twarogiem. Zresztą zazwyczaj dzieje się tak jedynie za pierwszym razem, potem jest spokojniej. To doskonałe przepisy: żadnego oszczędzania na składnikach ani kupowania mrożonego ciasta francuskiego. Przyprawy mielę własnoręcznie w dużym kamiennym moździerzu, który dostałam od Ernesta na pierwszą rocznicę. Nie żałuję ani chwili – na gotowanie potrzeba czasu. Sprawia mi to prawdziwą przyjemność. Nigdy nie przepadałam za nowoczesnymi gadżetami – mikserami, robotami kuchennymi, mikrofalówkami i resztą. Ernest nazywa je „złodziejami smaku”.
Dwadzieścia pięć lat, pomyślałam. Książka kucharska musi zawierać co najmniej tysiąc przepisów, a ja korzystałam zaledwie z pierwszych trzydziestu. Były najnowsze, wskazywał na to stan papieru. Późniejsze kartki miały kolor starego pergaminu do pieczenia, pismo zaś zrudziało i wyblakło. Powyżej setnej strony było niewiele zapisków po angielsku, a i te stały się prawie nieczytelne. „Zmieszać tykwę mąki kukurydzianej z utłuczonym drewnem smokowca, gdy księżyc jest w czwartej kwadrze…”. Serio!
Ale w sumie nie było tak źle. Przerzucając kartki, znalazłam kilka ciekawych przepisów, które nie brzmiały nazbyt wymyślnie. Jako danie główne zamierzałam podać pieczony udziec jagnięcy, na deser placek z brzoskwiniami i lodami. Na przystawkę zaś chciałam zaserwować coś, czego do tej pory nie przyrządzałam. Przecież Ernest nigdy nie powiedział wprost, żebym nie wychodziła poza dziesiątą stronę. No i mieliśmy rocznicę. Podczas niektórych uroczystości nawet doskonała sałatka z krewetek po prostu jest zbyt banalna.
Znalazłam go w okolicach czterdziestej strony. Część tłumaczenia napisano po francusku, ale zrozumiałam większość tekstu. Brzmiał bardzo zachęcająco. Zresztą w szkole byłam niezła z francuskiego. Uznałam, że sobie poradzę. Entree. To znaczy przystawka, prawda? Uważnie przejrzałam listę składników. Raczej nie stanowiły problemu. Niektóre wyrazy zapisano w skrócie (uznałam, że „jog.” oznacza „jogurt”); natknęłam się też na dziwną pisownię. Czas gotowania również był niejasny: znalazłam wyraz podobny do „długo”, co bynajmniej nie ułatwiało sprawy. Uznałam, że gdy mięso poleży w marynacie z ziół godzinę lub dwie, z pewnością nabierze aromatu.
Początkowo szło śpiewająco. Swoim zwyczajem utłukłam przyprawy w moździerzu, następnie dodałam kropelkę wytrawnej sherry, jogurt i cukier. Całość wyglądała trochę blado, ale dołożyłam łyżeczkę Gentleman’s Relish [Gentlemani Relish (ang.) – popularna w Anglii pasta z sardeli, masła, orientalnych ziół i przypraw. (Przyp. tłum. (w tłumaczeniu wyraz brzmiał rapace d’homme [Rapace d”homme (franc.) – drapieżnik polujący na człowieka; także: chciwość, żądza. (Przyp. tłum.) pewnie chodziło o francuski odpowiednik). W przepisie napisano po prostu viande, więc wzięłam ładny kawałek piersi z kurczaka, bez skóry, pokroiłam w paseczki i włożyłam do naczynia z marynatą. Następnie zajęłam się jagnięcina. Zapadał zmrok, ale dopiero gdy zdejmowałam skórkę ze zblanszowanych brzoskwiń, zobaczyłam, że lampki w kuchni przygasły, zamieniając się w czerwone punkciki. W powietrzu unosił się zapach przypominający fetor śmietników pozostawionych na słońcu. Pewnie dolatywał od sąsiadów, ja dwa razy dziennie przecieram nasz kosz środkiem dezynfekującym. Następnie rozległ się głośny łomot za ścianą w kuchni. Przypuszczałam, że nastoletni syn sąsiadów znowu nastawił wieżę na cały regulator; chwała Bogu, nigdy nie mieliśmy takich kłopotów z naszą dwójką. Rozpyliłam odświeżacz powietrza i dokładnie pozamykałam okna.
Przygotowując ciasto do deseru, usłyszałam gong, jakby podziemny dzwon raz po raz wybijał ten sam głuchy ton. Ze zdenerwowania mało nie zapomniałam obrócić kurczaka w marynacie.
Spojrzałam na zegar kuchenny. Ernest wróci do domu o ósmej, czyli została godzina na przygotowania. Jeżeli lampy znowu zaczną dziwnie się zachowywać, będę musiała rozstawić świece. Zresztą taka miła odmiana nie zaszkodzi. Doda kolacji nieco romantyzmu.
Jagnięcina wyszła pierwsza klasa. Przygotowałam też pieczony pasternak, ziemniaki piure i nowalijki, a placek z brzoskwiniami wstawiłam pod grill w piekarniku, żeby na wierzchu zrobiła się chrupiąca skorupka. Jeszcze raz przewróciłam kawałki kurczaka i w nagrodę nalałam sobie mały kieliszek czerwonego wina.
Siódma trzydzieści. Wyłączyłam piekarnik i zostawiłam placek, żeby trochę ostygł (najlepszy jest nieco przestudzony, z lodami waniliowymi). Postanowiłam obsmażyć kurczaka, a z reszty marynaty zrobić sos. Była to dość śmiała decyzja, zważywszy na upodobania Ernesta, ale uznałam, że jeśli danie nie będzie mu smakowało, zawsze mogę przyrządzić naprędce sałatkę z krewetek.
Dzwon nie przestawał bić. Rozważałam możliwość zastukania w ścianę, ale po namyśle zrezygnowałam. Nie warto zadzierać z sąsiadami. Za karę nie dostaną od nas kartki na Boże Narodzenie, i tyle.
Włączyłam radio. Nastawiłam stację z muzyką klasyczną (nic szczególnie wyrafinowanego, tylko najsłynniejsze utwory) i podkręciłam głośność, żeby zagłuszyć dzwonienie. Od razu lepiej. Nalałam sobie drugi kieliszek wina.
Nastawiłam piekarnik na niską temperaturę, żeby mięso było ciepłe, i zaczęłam nakrywać do stołu. Podłoga przechyliła się nieco, ściany odchyliły się od pionu, obrus zaś uparcie zjeżdżał ze stołu. Wreszcie unieruchomiłam go posrebrzanym świecznikiem, po czym ustawiłam na środku kompozycję z czerwonych goździków. Zganiłam się w duchu za wino, gdyż kręciło mi się w głowie, a ręka dygotała tak bardzo, że świeca gasła za każdym razem, gdy próbowałam ją zapalić. Ponownie poczułam stęchłą woń, a dźwięk gongu zagłuszył nawet radio, które zresztą również zaczęło szwankować: od czasu do czasu muzyka cichła i rozlegały się przeraźliwe piski. W pokoju zrobiło się strasznie gorąco (jak zawsze podczas gotowania), dlatego przykręciłam termostat i powachlowałam się egzemplarzem „Radio Times”.
Za kwadrans ósma nadal panował nieznośny upał. Miałam nadzieję, że nie zanosi się na burzę; na dworze zapadł nieprzenikniony mrok. Z radia dochodziły tylko piski, więc je wyłączyłam. Mimo to nadal słyszałam daleki świst, przypominający odgłosy pustyni. Pewnie coś z prądem. Dudnienie gongu zaczęło działać na mnie kojąco. Miałam wrażenie, że gdyby ucichł, pozostałe odgłosy dotarłyby do mnie znacznie wyraźniej.