Wyszliśmy z obozu, pan Rateau szedł pierwszy, a za nim my, drużynami, razem z drużynowymi. Zupełnie jak na prawdziwym pochodzie. Kazano nam śpiewać mnóstwo piosenek i śpiewaliśmy bardzo głośno, bo byliśmy bardzo dumni. Szkoda tylko, że było jeszcze wcześnie i nikt nas nie widział, szczególnie kiedyśmy przechodzili koło pensjonatów, gdzie spędza wakacje pełno ludzi. Chociaż w końcu otworzyło się jedno okno i jakiś pan zawołał:
— Czy wyście powariowali, żeby urządzać krzyki o tej porze? A potem otworzyło się drugie okno i inny pan zawołał:
— To pan się tak drze, Patin? Nie starczy, że przez cały dzień musimy znosić pańskie bachory?
— To, że się bierze dodatkowe dania, Lanchois, to jeszcze nie powód, żeby zadzierać nosa! — zawołał pierwszy pan.
Potem otwarło się trzecie okno i jeszcze inny pan zaczął coś krzyczeć, ale nie wiemy co, bo byliśmy już daleko, a ponieważ głośno śpiewaliśmy, nie było dobrze słychać.
A potem zeszliśmy z drogi i poszliśmy na przełaj przez pole.
Dużo chłopaków nie chciało iść, bo na polu były trzy krowy; powiedziano nam jednak, że jesteśmy mężczyznami, że nie ma się czego bać i kazano iść. Ale śpiewał tylko pan Rateau i drużynowi. My żeśmy się dołączyli do chóru, kiedy skończyło się pole i weszliśmy do lasu.
Las jest strasznie fajny, pełno tam drzew, jakich żeście w życiu nie widzieli, i tyle liści, że nie widać nieba — jest zupełnie ciemno i nawet nie ma ścieżki. Musieliśmy zatrzymać się na chwilę, bo Paulin rzucił się na ziemię krzycząc, że się boi, że zabłądzi i że zjedzą go leśne zwierzęta.
— Słuchaj, mój mały — powiedział nasz drużynowy — jesteś nieznośny! Popatrz na swoich kolegów, czy oni się boją?,
Wtedy jakiś chłopak zaczął płakać i powiedział, że tak, on też się boi, a potem rozbeczało się jeszcze kilku, ale myślę, że tylko tak udawali dla śmiechu.
A potem przybiegł pan Rateau i kazał nam ustawić się dookoła, co wcale nie było łatwe z powodu drzew. Pan Rateau wytłumaczył nam, że powinniśmy zachować się jak mężczyźni, i powiedział, że jest mnóstwo sposobów, żeby odnaleźć drogę. Przede wszystkim jest kompas, a poza tym słońce, a poza tym gwiazdy, a poza tym mech na drzewach, a poza tym on już tędy szedł w zeszłym roku, więc zna drogę, i dość tych żartów, naprzód marsz!
Nie mogliśmy ruszyć od razu, bo trzeba było zebrać chłopaków, którzy się trochę rozbiegli po lesie. Dwóch bawiło się w chowanego: jednego znaleźliśmy od razu, ale drugi schował się za jakimś drzewem i trzeba było wołać: „Zbite szklanki!", żeby zza niego wyszedł. Inny chłopak szukał grzybów, trzech grało w siatkówkę, a Gwalbert długo nie mógł
zleźć z drzewa, na które wspiął się, żeby zobaczyć, czy nie ma czereśni. A kiedy wszyscy już się znaleźli i mieliśmy iść dalej, Benon zawołał:
— Druhu! Wracamy do obozu! Zapomniałem zabrać aparat! A ponieważ Kryspin się roześmiał, zaczęli się bić, ale przestali, kiedy nasz drużynowy krzyknął:
— Dosyć, bo wam przyleję!
Bardzośmy się wszyscy zdziwili — po raz pierwszy zdarzyło się, żeby nasz drużynowy tak krzyczał!
Szliśmy bardzo, bardzo długo przez las i zaczynaliśmy już być zmęczeni, a potem żeśmy się zatrzymali. Pan Rateau podrapał się w głowę i kazał drużynowym ustawić się dookoła. Wszyscy wymachiwali rękami pokazując różne kierunki i usłyszałem, jak pan Rateau mówi:
— To dziwne, musieli chyba wyrąbać trochę drzew od zeszłego roku, nie mogę odnaleźć moich znaków.
A potem poślinił palec, podniósł go do góry i zaczął iść, a myśmy poszli za nim.
Ciekawe, nic nam nie mówił o tym sposobie na odnalezienie drogi.
Po długim marszu wyszliśmy wreszcie z lasu i znowu przeszliśmy przez pole. Ale krów już nie było, pewnie dlatego, że zaczął padać deszcz. Więc pobiegliśmy do drogi i weszliśmy do jakiejś budy, gdzieśmy zjedli suchy prowiant, śpiewali piosenki i fajnie się bawili. A potem, kiedy deszcz przestał padać i zrobiło się bardzo późno, wróciliśmy do obozu. Ale pan Rateau powiedział, że nie uważa się za pokonanego i jutro albo pojutrze wybierzemy się na Przylądek Wichrów.
Autokarem...
Kochani Rodzice!
Jestem bardzo grzeczny, jem wszystko i dobrze się bawię, tylko chciałbym, żebyście napisali do pana Rateau list z usprawiedliwieniem, żebym nie musiał leżakować. Taki jak ten, który zaniosłem pani, kiedy nie udało nam się z tatą rozwiązać zadania z arytmetyki...
(Fragment listu Mikołaja do rodziców)
Leżakowanie
Na koloniach nie podoba mi się to, że codziennie po obiedzie mamy leżakowanie.
Leżakowanie jest obowiązkowe, nawet jeśli znajdzie się jakąś wymówkę. I to niesprawiedliwe, kurczę blade, bo po tym, jak rano wstaniemy, zrobimy gimnastykę, umyjemy się, pościelemy łóżka, zjemy śniadanie, pójdziemy na plażę,^wykąpiemy się i pobawimy w piasku — naprawdę nie ma powodu, żebyśmy byli zmęczeni i musieli się kłaść.
W leżakowaniu jest jedna dobra rzecz: drużynowy przychodzi do baraku pilnować nas i opowiada bajki, żebyśmy leżeli spokojnie — i to jest fajne,,
— Dobrze! — powiedział drużynowy. — Niech każdy położy się na swoim łóżku i żebym was więcej nie słyszał.
Posłuchaliśmy wszyscy oprócz Benona, który wlazł pod łóżko.
— Benon! — zawołał drużynowy. — Zawsze musisz robić z siebie błazna! Nic dziwnego, jesteś najbardziej nieznośny z całej paczki!
— Jak to, druhu — powiedział Benon — szukam swoich tenisówek.
Benon to mój kolega i to prawda, że jest nieznośny — fajnie można się z nim bawić.
Kiedy Benon położył się tak jak inni, drużynowy powiedział, że mamy spać i być cicho, żeby nie przeszkadzać chłopakom z innych baraków.
— A bajka, druhu? Opowiedz nam bajkę! — zawołaliśmy wszyscy.
Drużynowy westchnął ciężko i powiedział, że dobrze, zgoda, ale mamy być cicho.
— Żył sobie kiedyś — zaczął — w bardzo dalekim kraju pewien dobry kalif, który miał bardzo złego wezyra... Drużynowy przerwał i zapytał:
— Kto może mi powiedzieć, co to jest wezyr? A Benon podniósł palec do góry.
— No słucham, Benonie — powiedział drużynowy.
— Czy mogę wyjść, druhu? — spytał Benon. Drużynowy popatrzył na niego mrużąc oczy, nabrał dużo powietrza do ust i powiedział:
— Dobrze, idź, ale wracaj szybko — i Benon wyszedł.
A drużynowy znowu zaczął spacerować pomiędzy łóżkami i dalej opowiadał swoją bajkę. Muszę przyznać, że wolę historie o kowbojach, o Indianach albo o lotnikach.
Drużynowy mówił, wszyscy leżeli cicho i poczułem, że zamykają mi się oczy, a potem byłem na koniu, ubrany jak kowboj, z fajnymi srebrnymi pistoletami u pasa i dowodziłem całą masą kowbojów, dlatego że byłem szeryfem. Właśnie mieli zaatakować nas Indianie i jeden z nich krzyknął:
— Patrzcie, chłopaki! Znalazłem jajko!
Usiadłem nagle na łóżku i zobaczyłem, że Benon wszedł do baraku z jajkiem w ręku.
Wstaliśmy wszyscy, żeby zobaczyć.
— Jazda z powrotem do łóżek! — zawołał drużynowy, który wcale nie wyglądał na zadowolonego,, — Jak myślisz, druhu, czyje to jajko? — spytał Benon.
Ale drużynowy powiedział, że to nie jego sprawa i żeby odniósł jajko tam, gdzie je znalazł, i wrócił się położyć. I Benon wyszedł z jajkiem.