— Przepraszam — zapytał tata — gdzie jest peron jedenasty?
— Znajdzie go pan pomiędzy peronem dziesiątym i dwunastym — odpowiedział pan.
— Przynajmniej był tam, kiedy przechodziłem tamtędy ostatnim razem.
— Co pan... — zaczął tata, ale mama powiedziała, że nie trzeba się denerwować ani kłócić, że trafimy sami.
Doszliśmy do peronu, gdzie było pełno ludzi, i tata kupił dla siebie i dla mamy trzy peronówki. Dwie za pierwszym razem i jedną, kiedy wrócił po walizkę, która została przed automatem, co sprzedaje bilety.
— Dobrze — powiedział tata — nie traćmy głowy. Musimy iść do wagonu Y.
Ponieważ wagon, który stał najbliżej wejścia na peron, miał literę A, musieliśmy długo iść, co nie było łatwe z powodu mnóstwa ludzi, fajnych małych wózków pełnych walizek i koszyków, i parasola jakiegoś grubego pana, który zaczepił o siatkę na krewetki.
Pan pokłócił się z tatą, ale mama pociągnęła tatę za ramię i parasol, który był ciągle zaczepiony o siatkę, upadł na ziemię. Ale dobrze się stało, bo przez ten hałas na dworcu nie usłyszeliśmy, co krzyczał gruby pan.
Przed wagonem V stało masę chłopaków w moim wieku, byli też tatusiowie, mamusie i jakiś pan, który trzymał tabliczkę z napisem: „Niebieski Obóz" — tak nazywają się kolonie, na które jadę. Pan z tabliczką miał w ręku jakieś papiery, a kiedy tata powiedział mu, jak się nazywam, poszukał w papierach i zawołał:
— Lestouffe! Jeszcze jeden do twojej drużyny!
Wtedy podszedł do nas taki duży chłopak, musiał mieć co najmniej siedemnaście lat, jak brat mojego kolegi Euzebiusza, ten, który go uczy, jak się boksować.
— Się masz, Mikołaj — powiedział. — Ja nazywam się Gerard Lestouffe i jestem opiekunem twojej drużyny. Nasza drużyna to drużyna Sokole Oko. I podał mi rękę. Bardzo fajny.
— Powierzamy go panu — powiedział śmiejąc się tata
— Możecie państwo być spokojni — uspokoił go mój drużynowy — po powrocie będzie nie ten sam.
A potem mamie znowu coś wpadło do oka i musiała wyjąć chusteczkę do nosa. Jakaś pani, która trzymała za rękę małego chłopca podobnego do Ananiasza, głównie z powodu okularów, podeszła do mojego drużynowego i zapytała:
— Czy nie jest pan trochę za młody, żeby brać na siebie odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi?
— Ależ nie, proszę pani — odpowiedział mój drużynowy. — Jestem dyplomowanym wychowawcą. Proszę się niczego nie obawiać.
— Taaak — powiedziała pani — no, dobrze... A jak wy tam: gotujecie?
— Słucham? — zapytał mój drużynowy.
— Pytam — powiedziała pani — czy gotujecie na maśle, na oleju czy na smalcu? Bo z góry uprzedzam, że mały nie znosi smalcu. To proste: jeśli chce pan, żeby się rozchorował, niech mu pan da smalcu!
— Ależ proszę pani... — powiedział mój drużynowy. ;
— Poza tym — mówiła pani — proszę przed każdym po-
siłkiem dawać mu lekarstwo, tylko niech pan pamięta: broń Boże smalcu! Nie warto dawać im lekarstw, jeśli potem i tak mają być chorzy. I niech pan uważa, żeby nie spadł w czasie którejś ze wspinaczek.
— Wspinaczek? — zapytał mój drużynowy. — Jakich wspinaczek?
— No, tych, na które będziecie chodzić w górach! — odpowiedziała pani.
— W górach? — powiedział mój drużynowy. — Przecież w Piaszczystym Brzegu, gdzie jedziemy, nie ma gór.
— Co? Piaszczysty Brzeg? — zawołała pani. — Powiedziano mi, że dzieci jadą do Świerkowych Wierchów. Co za organizacja! Brawo! A nie mówiłam, że jest pan za młody na to, żeby...
— Pociąg do Świerkowych Wierchów stoi na torze 4, proszę pani — powiedział jakiś pan w mundurze, który akurat przechodził obok. — Radzę się pospieszyć, odjeżdża za trzy minuty.
— O Boże! — krzyknęła pani. — Nawet nie zdążę przekazać im wszystkich zaleceń!
— I pobiegła razem z chłopakiem, który był podobny do Ananiasza.
A potem usłyszeliśmy głośny gwizdek i wszyscy z krzykiem zaczęli wsiadać do pociągu, a pan w mundurze podszedł do pana z tabliczką i poprosił go, żeby uciszył tego głupiego szczeniaka, który bawi się gwizdkiem i tylko wprowadza zamieszanie. Wtedy niektórzy zaczęli wysiadać z pociągu, ale nie było to łatwe z powodu tych, którzy wsiadali.
Rodzice wykrzykiwali, żebyśmy nie zapominali pisać, żebyśmy się ciepło ubierali i nie robili głupstw. Niektórzy z chłopaków płakali, inni dostawali burę za to, że grają w piłkę na peronie
— było fantastycznie. Nie usłyszeliśmy nawet pana w mundurze, który gwizdał tak, że aż pociemniał na twarzy, zupełnie jakby wracał z wakacji. Wszyscy pocałowali wszystkich i pociąg ruszył, żeby zawieźć nas nad morze.
Wyglądałem przez okno i widziałem mojego tatę i mamę, wszystkich tatusiów i wszystkie mamy, którzy machali nam chusteczkami na ,,do widzenia". Było mi smutno. To było niesprawiedliwe, myśmy wyjeżdżali, a oni wyglądali na dużo bardziej zmęczonych.
Chciało mi się trochę płakać, ale się powstrzymałem, bo w końcu wakacje są po to, żeby się cieszyć, i wszystko będzie dobrze.
A co do walizki, tata i mama na pewno sobie poradzą, żeby przysłać mi ją innym pociągiem.
Mikołaj jak duży chłopiec pojechał sam na kolonie. I chociaż przeżył chwilę słabości, widząc malejące sylwetki rodziców na końcu peronu, wkrótce odzyska właściwy sobie dobry humor, w czym dopomoże mu okrzyk rozpoznawczy jego drużyny...
Odwagi!
Podróż pociągiem przeszła bardzo dobrze: trzeba jechać całą noc, żeby dojechać na miejsce. W przedziale nasz drużynowy, który nazywa się Gerard Lestouffe i jest bardzo fajny, powiedział, żebyśmy spali i byli grzeczni, to jutro rano przyjedziemy do obozu wypoczęci.
Miał rację. Mówię: nasz drużynowy, bo wytłumaczył nam, że będziemy podzieleni na drużyny po dwunastu plus jeden drużynowy. Drużyna, do której należę, nazywa się „Sokole Oko" i drużynowy powiedział, że naszym zawołaniem jest „Odwagi!"
Oczywiście, nie mogliśmy dużo spać. Jeden chłopak płakał przez cały czas i mówił, że chce wracać do domu. Wtedy drugi zaczął się śmiać i powiedział mu, że jest baba. Wtedy ten, który płakał, dał mu w ucho i zaczęli płakać obaj, szczególnie kiedy ich drużynowy postraszył, że jak nie przestaną, każe im jechać na stojąco w korytarzu. Potem znów jakiś chłopak wyciągnął z walizki jedzenie, wszystkim od razu zachciało się jeść i zaczęliśmy wsuwać. A jak się gryzie, to nie można spać, szczególnie przy sucharkach, bo trzeszczą i okropnie się kruszą. A potem chłopcy zaczęli chodzić na koniec wagonu, ale jeden długo nie wracał, więc drużynowy po niego poszedł. Okazało się, że się zacięły drzwi i trzeba było wołać konduktora, żeby je otworzył, i wszyscy się denerwowali, bo chłopak siedzący w środku płakał i krzyczał, że się boi, i co to będzie, jak przyjedziemy na jakąś stację, a on przeczytał, że nie wolno tam być w czasie postoju pociągu na stacji.
Potem, kiedy już wyszedł mówiąc, że było bardzo w dechę, drużynowy kazał nam wrócić do przedziału i zrobiła się draka z szukaniem przedziałów, bo chłopaki powychodziły na korytarz i nikt już nie wiedział, gdzie jest jego miejsce, i wszyscy biegali i trzaskali drzwiami. Aż jeden pan wysunął ze swojego przedziału strasznie czerwoną twarz i powiedział, że jak się nie skończą te hałasy, poskarży się w dyrekcji kolei, gdzie jego przyjaciel zajmuje strasznie wysokie stanowisko.