– A z kim przegrał? – zainteresował się Anisij.
– Ze mną – odrzekł szef. – Ale to nieważne, zmarnowany czas.
Ładnie mi zmarnowany – pomyślał Tulipanow. Sto rubli! Zapytał z szacunkiem:
– Pan dobrze gra w szachy?
– Ok-kropnie. Przypadkowy łut szczęścia. – Fandorin poprawił przed lustrem i tak idealne rożki wykrochmalonego kołnierzyka. – Widzi pan, Tulipanow, ja w pewnym sensie też jestem fenomenem. Hazard jest mi zupełnie obcy, nie cierpię wszelkich gier, ale zawsze mi się w nich wiedzie w zgoła fantastyczny sposób. Przywykłem do tego i od d-dawna niczemu się nie dziwię. Nawet w szachach. Pan Czigorin pomylił pola, kazał przesunąć królową, zamiast na f5, na f6, wprost pod moją wieżę, a potem tak się zdenerwował, że poddał partię. Bądź co bądź, to niezwykle trudna rzecz: grać dziesięć partii, nie patrząc. Ale teraz niech pan opowiada.
Anisij zebrał się w sobie, w takich chwilach bowiem czuł się jak na egzaminie. Ale egzamin był przyjemny, nie to co w gimnazjum. Dwójek i pał tu nie stawiano, a często dostawały mu się pochwały za spostrzegawczość czy pomysłowość.
Choć, co prawda, dziś nie bardzo miał się czym pochwalić. Po pierwsze, Tulipanow miał nieczyste sumienie: polazł jednak do gabinetu osobliwości Patka, wydał państwowe trzy ruble i pół godziny gapił się na szympansicę z małym (oboje byli niezwykle zabawni i weseli, reklama mówiła prawdę), mimo że do sprawy nie wnosiło to absolutnie niczego. Zajechał też na Wielką Ordynkę, po prostu z gorliwości. Porozmawiał z okularnikiem, właścicielem krzywołapego kundla, wysłuchał jego rozdzierającej historii, zakończonej tłumionym męskim szlochem.
O elektrycznym doktorze Anisij nie miał ochoty opowiadać szczegółowo. Zaczął wprawdzie, ale zawstydził się i urwał. Dla dobra sprawy musiał się poddać upokarzającemu i dość bolesnemu zabiegowi, po którym do tej pory czuł, jakby go kłuto igłami w pachwinę.
– Ten cały doktor Straus to wstrętny typ – naskarżył. – Bardzo podejrzany. Zadaje różne obrzydliwe pytania. – I zakończył mściwie: – Oto kim powinna się zainteresować policja.
Erast Pietrowicz, jako człowiek delikatny, nie wypytywał Anisija o szczegóły. Powiedział z poważną miną:
– Chwali się panu, że zdecydował się pan poddać elektrycznemu zabiegowi, tym bardziej że w pańskim przypadku „skutki błędów młodości” są raczej niemożliwe. Takie poświęcenie dla sprawy zasługuje na najwyższą aprobatę, ale całkowicie wystarczyłoby zadanie kilku pytań. Na przykład, ile ten uzdrowiciel bierze za seans.
– Pięć rubli. O, mam nawet pokwitowanie. – Anisij sięgnął do kieszeni, gdzie trzymał wszystkie rachunki.
– Nie trzeba. – Radca dworu machnął ręką. – „Waleci pikowi” na pewno nie zadawaliby sobie takiego trudu dla pięciu rubli.
Anisij zmarkotniał. Przeklęte igiełki tak zapulsowały w jego wymęczonym elektrycznością ciele, że aż zakręcił się na krześle, i żeby czym prędzej zatrzeć przykre wrażenie swej głupoty, zaczął opowiadać o błyskawicznej loterii filantropijnej.
– Solidna instytucja. Prawdziwa Europa. Wynajmują wysoki parter w gmachu Rady Opiekuńczej do spraw Sierot. Kolejka przez całe schody, ludzie różnej kondycji i klas, sporo szlachty. Stałem czterdzieści minut, Eraście Pietrowiczu, zanim doszedłem do kontuaru. Trzeba powiedzieć, że Rosjanie są wrażliwi na ludzką biedę.
Fandorin zagadkowo uniósł sobolową brew.
– Więc pańskim zdaniem jest tam czysto? Hochsztaplerstwem nie z-zalatuje?
– Nie, skądże znowu! Przy wejściu posterunkowy z koalicyjką i szablą. Każdemu salutuje na znak szacunku. W środku, jak się wejdzie, kontuar. Za kontuarem bardzo skromna, miła panienka w pince-nez, cała w czerni, na głowie biała chusteczka, na piersi krzyżyk. Mniszka albo nowicjuszka, a może po prostu wolontariuszka – u tych cudzoziemców trudno się połapać. Przyjmuje wpłaty i proponuje, żeby zakręcić bębnem. Po rosyjsku mówi dobrze, tylko z lekkim akcentem. Kręci człowiek sam, sam wyjmuje los – uczciwa sprawa. Bęben szklany, a w środku takie pozwijane kartoniki: niebieskie po dwadzieścia pięć rubli i różowe po pięćdziesiąt – dla tych, którzy chcą ofiarować więcej. Choć, co prawda, przy mnie nikt różowych nie brał. Rozwija się los na miejscu, przy wszystkich. Jeżeli się nic nie wygrało, jest tam napis: „Niech Cię Bóg błogosławi”. O, proszę. – Anisij wyjął ładny niebieski kartonik z gotyckimi literami. – A ten, kto wygrał, przechodzi za barierkę. Tam za biurkiem siedzi komisarz loterii, bardzo nobliwy starszy pan, duchowny, i załatwia formalności. Tym, którzy nie mieli szczęścia, panienka serdecznie dziękuje i przypina na piersi ładną papierową różyczkę jako symbol miłosierdzia.
Anisij wyjął z kieszeni troskliwie schowaną różyczkę. Chciał ją zanieść Sońce do zabawy.
Erast Pietrowicz obejrzał kwiatek i nawet powąchał.
– Pachnie „Fiołkiem Parmeńskim” – zauważył. – To drogie perfumy. Więc powiada pan, że to skromna panienka?
– Bardzo – przytaknął Anisij. – I ma taki nieśmiały uśmiech.
– No, no. I cóż, trafiają się wygrane?
– A jakże! – ożywił się Anisij. – Jeszcze jak stałem w ogonku na schodach, wyszedł jeden szczęśliwiec, z wyglądu jakiś profesor. Cały czerwony, macha papierem z pieczęciami – wygrał posiadłość w Czechach. Pięćset dziesięcin! A podobno rano jakaś pani wygrała kamienicę w samym Paryżu. Pięciopiętrową! Że też ludzie mają takie szczęście! Słyszałem, że zasłabła, musieli jej podawać sole trzeźwiące. A jak ten profesor wygrał majątek ziemski, to wiele osób zaczęło brać po dwa, trzy losy Dla takiej wygranej nie szkoda nawet dwudziestu pięciu rubli! Ech, szkoda, że nie miałem własnych pieniędzy, bo też bym spróbował szczęścia.
Anisij marzycielsko wzniósł oczy ku sufitowi, wyobrażając sobie, jak rozwija kartonik, a tam… No, co na przykład? A choćby château nad Jeziorem Genewskim (widział słynne jezioro na obrazku – ach, przepiękne!).
– Pięciopiętrowa? – zupełnie bez związku upewnił się radca dworu. – W Paryżu? A majątek w Czechach? Tak, tak. Wie pan co, Tulipanow, chodźmy tam, zagram i ja na tej pańskiej loterii. Zdążymy przed zamknięciem?
No i gdzie się podziały zimna krew i olimpijski spokój pana Fandorina? A mówił, że hazard jest mu zupełnie obcy.
Zdążyli w ostatnim momencie. Kolejka na schodach nie zmalała, loteria działała do wpół do szóstej, a już wybiła piąta. Ludzie byli zdenerwowani.
Fandorin bez pośpiechu wszedł po schodach, a u drzwi odezwał się uprzejmie:
– Państwo pozwolą, chciałem tylko p-popatrzeć.
No i co myślicie? Bez szemrania przepuszczono go do wejścia. Mnie by na pewno przepędzili – z szacunkiem pomyślał Anisij – a wobec kogoś takiego nikomu to nawet w głowie nie postało.
Dyżurujący przy wejściu posterunkowy, dziarski chłop z zawadiacko podkręconymi rudymi wąsami, zasalutował, wyrzucając rękę ku szarej barankowej czapce. Erast Pietrowicz przespacerował się po obszernym pomieszczeniu, przedzielonym na dwie części kontuarem. Anisij zdążył obejrzeć lokal już za pierwszym razem, toteż teraz wpatrzył się chciwie w wirujący bęben. Zerkał też na miłą panienkę, która właśnie przypinała kwiatek do klapy przygnębionego studenta, mówiąc coś pocieszająco.
Radca dworu bardzo uważnie obejrzał bęben, po czym zainteresował się komisarzem, starannie ogolonym jegomościem w surducie z białym stojącym kołnierzykiem. Komisarz wyraźnie się nudził i raz nawet ziewnął, dyskretnie zasłaniając usta dłonią.
Erast Pietrowicz od niechcenia musnął palcem w białej rękawiczce tabliczkę z informacją: „Państwo nabywający różowe losy przepuszczani są poza kolejką” – i zapytał: