Выбрать главу

– Mademoiselle, czy mogę prosić o jeden różowy?

– O tak, oczywiście, jest pan prawdziwym krześcijaninem. – Panienka obdarzyła ofiarodawcę promiennym uśmiechem, poprawiła wysuwający się spod chustki złocisty lok i przyjęła od Fandorina tęczową pięćdziesięciorublową asygnatę.

Anisij patrzył z zapartym tchem, jak szef niedbale, dwoma palcami, wyciąga z bębna pierwszy lepszy różowy bilet i go rozwija.

– Cziżbi pusti? – zmartwiła się panienka. – Ach, bilam taka pewna, że pan musi wigrat! Zeszlim razem pan, co wziął różowi los, dostał prawdziwi palazzo w Wenecji! Z własna przistań dla gondoli i podjazd dla karet! Może łaskawi pan spróbuje jeszcze raz?

– Nawet z podjazdem, no, no, no – zacmokał Fandorin, oglądając obrazek na bilecie: skrzydlatego anioła z modlitewnie złożonymi dłońmi okrytymi szmatką, najwyraźniej mającą symbolizować całun Zbawiciela.

Erast Pietrowicz odwrócił się do zgromadzonych, grzecznie uchylił cylindra i oznajmił donośnym, rozkazującym głosem:

– Panie i panowie, nazywam się Erast Pietrowicz Fandorin, jestem urzędnikiem do specjalnych poruczeń przy jego ekscelencji generale-gubernatorze. Kładę areszt na tej loterii z powodu podejrzenia o oszustwo. Posterunkowy, proszę natychmiast opróżnić lokal i nikogo tu więcej nie wpuszczać!

– Tak jest, wasza jaśniewielmożność! – szczeknął rudowąsy policjant, ani myśląc zakwestionować uprawnienia energicznego pana.

Posterunkowy stanął na wysokości zadania. Zamachał rękami, jakby wyganiał gęsi, i bardzo sprawnie wypchnął nerwowo jazgoczący tłum za drzwi. Dopiero co pomrukiwał: „Zapraszam, zapraszam, zechcą się państwo sami przekonać, co to za okazja” – i oto już pomieszczenie opustoszało, a sługa porządku publicznego stał wyprężony na baczność u wejścia, gotów do wykonania kolejnego rozkazu.

Radca dworu z zadowoleniem kiwnął głową i zwrócił się do Anisija, który zaskoczony nieoczekiwanym obrotem wydarzeń stał jak słup, z szeroko otwartymi ustami.

Starszy pan – pastor czy ksiądz, kto go tam wie – też był wytrącony z równowagi: stanął przy biurku i zamarł, mrugając wybałuszonymi oczyma.

Za to skromna panienka zachowała się w sposób zupełnie zdumiewający.

Nagle spoza pince-nez mrugnęła do Anisija błękitnym okiem, lekko przebiegła przedpokój i z okrzykiem „hop-la!” wskoczyła na szeroki parapet. Szczęknęła zasuwką, pchnęła okno i z ulicy powiało świeżością i mrozem.

– Łap ją! – krzyknął rozpaczliwie Erast Pietrowicz. Anisij rzucił się za uciekinierką i zdołał ją uchwycić za spódnicę, ale mocny jedwab wyślizgnął mu się z palców. Panienka wyskoczyła oknem i Tulipanow, upadłszy brzuchem na parapet, zobaczył tylko, jak wdzięcznie rozwiewają się w locie jej spódnice.

Okno znajdowało się dość wysoko, ale szalona akrobatka wylądowała w śniegu z kocią zręcznością, nawet nie upadła. Obejrzała się, pomachała Anisijowi ręką i zakasawszy wysoko spódnicę (spod której ukazały się różowe nóżki w trzewiczkach i czarnych pończochach), pomknęła trotuarem. Jeszcze chwila – i minąwszy krąg światła latarni, dziewczyna roztopiła się w szybko gęstniejącym mroku.

– O matko! – Anisij zrobił znak krzyża i wdrapał się na parapet. Był święcie przekonany, że zaraz się rozbije i jeszcze dobrze, jak złamie tylko nogę, bo przecież może złamać też kręgosłup. Ładnie będą wtedy z Sońką wyglądali! Sparaliżowany brat i nienormalna siostra, wspaniała para.

Zamknął oczy, szykując się do skoku, ale silna dłoń szefa chwyciła go za połę.

– Trudno – powiedział Fandorin, z wesołym niedowierzaniem patrząc w ślad za rączą panienką. – G-głównego winowajcę mamy.

Radca dworu niespiesznie podszedł do komisarza loterii. Ten podniósł ręce, jakby oddawał się do niewoli, i nie czekając na pytania, zaczął terkotać:

– Wasza… wasza jaśnie… Ja tylko za niewielkim wynagrodzeniem… W ogóle ich nie znam, robię, co każą… To ten pan, proszę jego pytać… Ten przebrany za posterunkowego.

Erast Pietrowicz i Tulipanow spojrzeli we wskazanym drżącym palcem kierunku, ale żadnego posterunkowego nie ujrzeli. Tylko na haczyku, kołysząc się lekko, wisiała mundurowa czapka.

Szef runął do drzwi, Anisij za nim. Na schodach zobaczyli gęsty, wzburzony tłum – spróbuj, człowieku, się przecisnąć.

Fandorin, skrzywiony, postukał się kłykciami w czoło i zatrzasnął drzwi.

Anisij oglądał tymczasem barankową czapkę, nie wiedzieć czemu pozostawioną przez fałszywego policjanta. Czapka była całkiem zwyczajna, tylko do podszewki przyczepiono kartę do gry: zalotnie uśmiechnięty paź w kapeluszu z piórem i symbol karcianego koloru – pik.

– Ale jak? Skąd? – wybełkotał wstrząśnięty Anisij, patrząc na rozwścieczonego Fandorina. – Jak pan się domyślił? Szefie, jest pan najprawdziwszym geniuszem!

– Nie jestem geniuszem, tylko cymbałem! – warknął gniewnie Erast Pietrowicz. – Trafiłem jak kulą w płot. D-dałem się nabrać na pionka, a hersztowi pozwoliłem uciec. Sprytny jest, bestia, sprytny… Pytał pan, jak się domyśliłem? Ależ nie było się czego domyślać. Mówiłem panu przecież, że w żadne gry, tym bardziej oparte na zwykłym szczęściu, nigdy nie p-przegrywam. Kiedy się okazało, że los jest pusty, od razu zrozumiałem, że to oszustwo. – I po chwili milczenia dodał: – A poza tym słyszał kto kiedy, żeby weneckie palazzo miało podjazd dla k-karet? W Wenecji nie ma karet, tylko same łodzie…

Anisij chciał zapytać, jak szef odgadł, że maczał w tym palce właśnie Walet Pikowy, ale nie zdążył – radca dworu wrzasnął z furią:

– No, co pan tak ogląda tę przeklętą czapkę?! Co tak pana w niej ciekawi?!

Wet za wet

Czego jak czego – ale niewyjaśnionych zagadek po prostu nie cierpiał. Każde zdarzenie, każda rzecz, nawet pryszcz, co nagle wyskoczył na nosie, ma swoją prehistorię i przyczynę. Tak po prostu, ni stąd, ni zowąd, nic się na świecie nie dzieje.

A tu nagle – s’il vous plaît - wspaniale opracowana, piękna, w ogóle, mówiąc bez fałszywej skromności, genialna operacja zrobiła klapę, i to bez żadnej widocznej przyczyny!

Drzwi gabinetu uchyliły się ze wstrętnym skrzypieniem i w szparze ukazała się mordka Mimi. Momus zdarł z nogi skórkowy pantofel i cisnął nim z furią, celując w złocistą grzywkę – nie pchaj się tu, nie przeszkadzaj mi myśleć – ale drzwi przezornie się zamknęły. Momus z wściekłością zmierzwił sobie włosy (we wszystkie strony poleciały papiloty) i gryząc cybuch, zaskrzypiał miedzianym piórem po papierze.

Bilans wyglądał fatalnie.

Według pobieżnych obliczeń zysk z loterii pod koniec pierwszego dnia wynosił siedem do ośmiu tysięcy. Kasę zarekwirowano, więc jest to oczywista strata.

W ciągu tygodnia loteria, nabrawszy rozmachu, powinna była, według najskromniejszych szacunków, przynieść około sześćdziesięciu tysięcy. Dłużej nie można było jej ciągnąć, bo a nuż jakiś niecierpliwy posiadacz paryskiej willi zechciałby zobaczyć swą wygraną i przekonałby się, że pod Pantalonami barwy „płonące serce”, czyli pod całunem, znajduje się zupełnie co innego, niż przypuszczał. Ale przez tydzień z pewnością można było zbierać nektar.

Zatem stracony zysk to minimum minimorum sześćdziesiąt tysięcy.

A bezpowrotnie zmarnowane wydatki na przygotowania? Niby same głupstwa: wynajęcie lokalu, druk losów, ekwipunek. Ale tu chodzi o zasadę – Momus znalazł się na minusie!

Poza tym złapali „pionka”. Powiedzmy, że ten nic nie wie, ale to niedobrze, błąd. No i szkoda starego durnia, zapijaczonego aktorzyny z Teatru Małego; za nieszczęsne trzydzieści rubli zaliczki będzie teraz karmić pchły w kozie.