Kiedy sanie Fandorina, wyróżniające się puszystą derą z amerykańskiego niedźwiedzia, zniknęły za rogiem, Momus bez pośpiechu wypalił cygaro, sprawdził w lusterku charakteryzację i dokładnie dwadzieścia po jedenastej wyskoczył z karety. Ubrany był w mundur kamerhera, z szarfą, gwiazdą i szpadą, na głowie miał pieróg z piórami. Jak na kogoś, kto przybywa prosto z pociągu, był to oczywiście strój dosyć dziwny, ale na azjatyckim służącym powinien zrobić wrażenie. Najważniejsze – to szybkie natarcie. Nie dać przeciwnikowi czasu do namysłu.
Momus stanowczym krokiem minął bramę, półbiegiem przeciął dziedziniec i głośno zastukał do drzwi oficyny, chociaż doskonale widział dzwonek.
Otworzył kamerdyner Fandorina. Poddany japoński, imię – Masa, bezgranicznie oddany swemu panu. Te właśnie informacje oraz przestudiowana poprzedniego dnia książka pana Goszkiewicza o japońskich obyczajach pomogły Momusowi w obmyśleniu linii działania.
– Aa, monsieur Fandorin! – rozdarł się Momus na skośnookiego konusa, krwiożerczo tocząc wzrokiem. – Porywacz cudzych żon! Gdzie ona jest? Gdzie moja ubóstwiana Addi? Coś pan z nią zrobił?!
Jeśli wierzyć panu Goszkiewiczowi (a dlaczego nie wierzyć znanemu uczonemu?), dla Japończyka nie ma nic gorszego niż kompromitująca sytuacja i publiczny skandal.
Prócz tego owi żółtolicy synowie mikada mają wysoko rozwinięte poczucie obowiązku wobec suzerena, a radca dworu dla tej okrągłej gęby jest właśnie suzerenem.
Kamerdyner rzeczywiście był przerażony. Jął się kłaniać w pas i mamrotać:
– Peprasam, peprasam. To moja bina. Wasia dzina ucekra, oddawat ne ma.
Momus nie zrozumiał, co bełkocze Azjata i co ma tu do rzeczy jakiś Wasia, jedno wszakże było jasne: jak przystało na japońskiego wasala, kamerdyner jest gotów wziąć na siebie winę pana. Dobra taka Masa, skoda, że nie nasa.
– Zabij, panie, to moja bina. – Wierny sługa kłaniał się i cofał w głąb mieszkania, jakby zapraszał do środka groźnego gościa.
Aha, nie chce, żeby sąsiedzi słyszeli – domyślił się Momus. Cóż, to znakomicie odpowiadało jego planom.
W przedpokoju Momus udał, że przyjrzał się lepiej i zrozumiał swoją pomyłkę:
– Ależ pan nie jest monsieur Fandorinem! Gdzie on jest? I gdzie jest ona, mój skarb?
Japończyk dotarł tyłem do drzwi salonu, nie przestając się kłaniać. Zrozumiawszy, że udawanie pana na nic się nie zda, wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i wyskandował:
– Pana nie ma. Wyjechari. Na zafse.
– Łżesz, łajdaku – jęknął Momus i runął do przodu, odpychając Fandorinowego wasala.
W salonie, lękliwie chowając głowę w ramiona, siedział pryszczaty cherlak o odstających uszach, w wytartym surduciku. Jego obecność nie była dla Momusa niespodzianką. Anisij Tulipanow, drobny urzędniczyna z Dyrekcji Policji. Przyłazi tu każdego ranka, a i na loterii też był.
– Aa – drapieżnie przeciągnął Momus. – To tu się pan Ukrywasz, panie uwodziciel.
Uszasty zerwał się na nogi, spazmatycznie przełknął ślinę i wybełkotał:
– Wasza jaś… Wasza ekscelencjo… Ja właściwie…
Aha – wywnioskował Momus – chłopaczyna jest au courant życia osobistego swego chlebodawcy – zaraz odgadł, z kim ma zaszczyt.
– Czym, czym ją pan przywabiłeś? – zajęczał. – O Boże, Addi!!! – ryknął na całe gardło, rozglądając się na boki. – Czym ta pokraka cię zbałamuciła?
Na słowo „pokraka” cherlak spąsowiał i nadął się, należało więc szybko zmienić taktykę.
– Czyżbyś uległa temu bezwstydnemu spojrzeniu i tym zmysłowym ustom?! – zawył Momus, zwracając się do nieobecnej Addi. – Ten lubieżny satyr, ten „kawaler Chryzantemy” pragnie tylko twego ciała, a ja kocham twoją duszę! Gdzie jesteś?
Młokos przybrał dziarską postawę.
– Za pozwoleniem, wasza ekscelencjo. Zupełnym przypadkiem poznałem drastyczne okoliczności tej sprawy. Nie jestem wcale Erastem Pietrowiczem Fandorinem, jak pan, zdaje się, myśli. Jego jaśniewielmożności nie ma. I Ariadny Arkadjewny także. Więc pan zupełnie bez potrzeby…
– Jak to nie ma?! – złamanym głosem przerwał mu Momus i bezsilnie padł na krzesło. – A gdzie ona jest, moja kiciunia?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zakrzyknął:
– Nie, nie wierzę! Wiem na pewno, że ona tu jest!
Jak wicher pognał przez cały dom, otwierając z rozmachem drzwi i myśląc mimochodem: niezłe mieszkanko, i urządzone ze smakiem. W pokoju z toaletką, gęsto zastawioną słoiczkami i kryształowymi flakonami, zamarł w bezruchu i zaszlochał.
– Boże, to jej szkatułka. I jej wachlarz. – Zakrył twarz dłońmi. – A ja ciągle miałem nadzieję, wciąż wierzyłem, że to nieprawda…
Następny numer obliczony był na Japończyka, który sapał Momusowi za plecami. Komu jak komu, ale jemu powinno się to spodobać.
Momus wyjął z pochwy szpadę i ze stężałą twarzą wycedził:
– Nie, już lepsza śmierć. Takiej hańby nie zniosę. Pryszczaty Tulipanow wrzasnął ze strachu, za to kamerdyner spojrzał na zhańbionego męża z nieukrywanym szacunkiem.
– Samobójstwo to grzech śmiertelny – odezwał się agencik, w okropnym zdenerwowaniu przyciskając ręce do piersi. – Zgubi pan swoją duszę i skaże Ariadnę Arkadjewnę na wieczne męki. Na miłość, wasza ekscelencjo, nie ma rady Trzeba przebaczyć. Po chrześcijańsku.
– Przebaczyć? – powtórzył w rozterce nieszczęsny kamerher. – Po chrześcijańsku?
– Tak! – wykrzyknął z zapałem młodzian. – Ja wiem, że to trudne, ale potem kamień spadnie panu z serca, sam wasza ekscelencja zobaczy!
Momus z przejęciem otarł łzę.
– Zaiste, wybaczyć, o wszystkim zapomnieć… Niech się śmieją, niech pogardzają. Małżeństwa zawierane są w niebie. Zabiorę ją, moją najmilszą. Ocalę!
Modlitewnie wzniósł oczy, po policzkach popłynęły mu najprawdziwsze, wielkie łzy – miał Momus taki cudowny dar.
Kamerdyner nagle się ożywił.
– Tak, tak, zaberasz, zaberasz do domu. Na zafse do domu – przytaknął skwapliwie. – Po co harakiri, nie trzeba harakiri, nie po frescijansku!
Momus stał z przymkniętymi oczyma i boleśnie ściągniętymi brwiami. Tamci dwaj czekali z zapartym oddechem – jakie uczucie weźmie górę: zraniona miłość własna czy szlachetność?
Zwyciężyła szlachetność.
Zdecydowanie potrząsnąwszy głową, Momus oznajmił:
– A więc niechże tak będzie. Uchronił mnie Pan od śmiertelnego grzechu. – Wsunął szpadę na powrót do pochwy i zamaszyście się przeżegnał. – Dziękuję ci, dobry człowieku, że ocaliłeś duszę chrześcijańską przed zatraceniem.
Wyciągnął do cherlaka rękę, ten ze łzami w oczach ją uścisnął i długo nie puszczał. Japończyk zapytał nerwowo:
– Wiezie jaśnie pani do domu? Na zafse?
– Tak, tak, mój przyjacielu – potwierdził ze szlachetnym smutkiem Momus. – Jestem karetą. Zanieś tam jej rzeczy, suknie, dro… dro… drobiazgi. – Głos mu się załamał, ramiona zadygotały.
Kamerdyner skwapliwie, jakby się bał, że zbolały mąż zmieni zdanie, rzucił się do pakowania kufrów i waliz. Pryszczaty, stękając, taszczył bagaże na dziedziniec. Momus znów przeszedł się po pokojach, oglądając japońskie sztychy. Były wśród nich bardzo interesujące, z różnymi zberezeństwami. Kilka co bardziej pikantnych wsunął w zanadrze – żeby rozbawić Mimoczkę. W gabinecie gospodarza zgarnął z biurka nefrytowy różaniec – na pamiątkę. Zamiast różańca zostawił coś, też na pamiątkę.
Załadunek nie trwał nawet dziesięciu minut.
Obaj – i kamerdyner, i agencik – odprowadzili „hrabiego” do karety i nawet podsadzili na stopień. Kareta mocno osiadła pod ciężarem bagażu Addi.