Do Tulipanowa nagle dotarło, że skąpe wypowiedzi starego księcia prawie zawsze są wyjątkowo celne i sensowne. Jednakże Erasta Pietrowicza przenikliwość Dołgorukiego wcale nie zdziwiła.
– Któż, jeśli nie ja, wasza ekscelencjo, miałby się przebrać za cieciorkę? P-po wczorajszym nikomu nie odstąpię tego zaszczytu.
– A jak on wyjdzie na cieciorkę? – zapytał z żywym zaciekawieniem Wiediszczew.
– Jak to na polowaniu na cietrzewie, usłyszy głos wabika. A jako wabik wykorzystamy jego własny, Momusowy środek.
– Człowieka, który przywykł owijać sobie wszystkich wokół palca, nietrudno owinąć samego – powiedział szef do Anisija, kiedy wrócili na Małą Nikicką i zasiedli w gabinecie, by dokonać „analizy”. – Cwaniakowi po prostu nie mieści się w głowie, że ktoś może być tak sprytny, by przechytrzyć spryciarza i okraść złodzieja. A zwłaszcza nie spodziewa się t-takiego wiarołomstwa po oficjalnej personie, na domiar wysokiej rangi.
Słuchający z nabożeństwem Anisij pomyślał w pierwszej chwili, że mówiąc o „oficjalnej personie wysokiej rangi”, radca dworu ma na myśli samego siebie, jednakowoż, jak tego dowiodły dalsze wydarzenia, Erast Pietrowicz mierzył o wiele wyżej.
Po wygłoszeniu pierwszej teoretycznej tezy Fandorin zamilkł na jakiś czas. Anisij siedział bez ruchu, żeby, nie daj Boże, nie zakłócić procesu myślowego zwierzchnika.
– Potrzebujemy takiej przynęty, żeby naszemu Momusowi ślinka p-pociekła, a co najważniejsze, żeby podrażnić jego ambicję. Żeby pociągał go nie tylko bogaty łup, ale też rozgłos i sława. Na sławie bardzo mu zależy.
I szef znowu umilkł, obmyślając kolejne ogniwo logicznego łańcucha. Po upływie siedmiu i pół minuty (Anisij kontrolował czas na olbrzymim, najwyraźniej bardzo starym zegarze w kształcie londyńskiego Big Bena) Erast Pietrowicz przemówił:
– Jakiś gigantyczny drogi kamień… Powiedzmy, ze spuścizny Szmaragdowego Radży. Słyszał pan o n-nim?
Anisij przecząco potrząsnął głową, patrząc wielkimi oczami na szefa.
Radca dworu nie wiedzieć czemu się zmartwił.
– Dziwne. Oczywiście historię tę utrzymywano w tajemnicy przed szeroką publicznością, ale mimo to jakieś pogłoski dotarły do europejskiej prasy. Czyżby do Rosji nie doszły? Ach, tak, rozumiem. Kiedy odbywałem p-pamiętną podróż morską na „Lewiatanie”, pan byłeś jeszcze dzieckiem.
– Na czym podróż, na lewiatanie?! – Anisij nie wierzył własnym uszom, wyobraziwszy sobie plastycznie, jak Erast Pietrowicz płynie po wzburzonych falach na szerokim grzbiecie dziwotwora wieloryba.
– Nieważne. – Fandorin machnął ręką. – Chodziło o dawne śledztwo, w którym miałem pewien udział. Istotny jest tu sam pomysł: indyjski radża i ogromny diament. Albo szafir czy szmaragd. Wszystko jedno. To będzie zależało od kolekcji mineralogicznej – wymamrotał już całkiem zagadkowo.
Anisij wytrzeszczył oczy i szef uznał za konieczne dodać (chociaż niczego to nie wyjaśniło):
– Oczywiście to dosyć prymitywne, ale dla naszego Waleta ch-chyba w sam raz. No, Tulipanow, nie czas wytrzeszczać oczy. Do roboty!
Erast Pietrowicz rozłożył nowy numer „Russkiego Słowa”, od razu znalazł to, czego szukał, i zaczął czytać na głos:
INDYJSKI GOŚĆ
Zaprawdę, nie sposób zliczyć diamentów w skalnych pieczarach, zwłaszcza jeśli te pieczary znajdują się we włościach Ahmad-chana, sukcesora jednego z najbogatszych radżów Bengalu. Książę przybył do naszej Moskwy przejazdem, w drodze z Teheranu do Petersburga, i spędzi w grodzie złotych kopuł co najmniej tydzień. Książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki podejmuje dostojnego gościa z wszelkimi należnymi honorami. Indyjski carewicz zatrzymał się w rezydencji generała-gubernatora na Worobjowych Górach, a jutro wieczorem Resursa Szlachecka wydaje na cześć Ahmad-chana bal. Spodziewany jest wielki zjazd moskiewskiej śmietanki towarzyskiej, która pragnie za wszelką cenę ujrzeć wschodniego księcia, a jeszcze bardziej – wspaniały szmaragd „Szach-Sułtan”, zdobiący turban Ahmada. Powiadają, że ów gigantyczny klejnot należał kiedyś do samego Aleksandra Macedońskiego. Wedle naszych informacji książę podróżuje nieoficjalnie i prawie incognito – bez służby i pompy. Towarzyszą mu jedynie wierna stara mamka Zuchra i osobisty sekretarz Tarik-bej.
Radca dworu z aprobatą skinął głową i odłożył gazetę.
– Władimir Andriejewicz jest tak zły na Waleta Pikowego, że zezwolił na urządzenie b-balu i osobiście weźmie udział w tym spektaklu. Jak sądzę, nawet z przyjemnością. W charakterze „Szach-Sułtana” wystąpi olbrzymi beryl z kolekcji mineralogicznej Uniwersytetu Moskiewskiego. Bez specjalnej lupy nie sposób go odróżnić od szmaragdu, a oglądać naszego turbanu przez specjalną lupę chyba nikomu nie pozwolimy, nieprawdaż, Tulipanow?
Erast Pietrowicz wyjął z pudła na kapelusze biały brokatowy turban z przeogromnym zielonym kamieniem, przechylił go w jedną stronę, w drugą – szlifowane krawędzie zamigotały oślepiającym blaskiem.
Anisij aż cmoknął z zachwytu – turban istotnie był przecudowny.
– A skąd weźmiemy Zuchrę? – zapytał. – I jeszcze ten sekretarz, jak mu tam, Tarik-bej? Kto nim będzie?
Szef popatrzył na swego asystenta ni to z wyrzutem, ni to ze współczuciem i Anisij nagle zrozumiał.
– Ależ jak to! – jęknął. – Eraście Pietrowiczu, litości! Jakiż ze mnie Hindus! Nie zgadzam się za żadne skarby, choćby mnie pan zabił!
– Pan, Tulipanow, może się jeszcze i zgodzi – westchnął Fandorin – ale z Masą będą spore kłopoty Wątpię, czy rola starej mamki przypadnie mu do gustu…
Wieczorem osiemnastego lutego do Resursy Szlacheckiej rzeczywiście zjechała się cała Moskwa. Była to pora beztroskich zabaw – ostatni tydzień karnawału. W znudzonym długą zimą mieście balowano prawie codziennie, ale dziś organizatorzy postarali się szczególnie. Śnieżnobiałe schody tonęły w kwiatach, wypudrowani lokaje w pistacjowej liberii rzucali się wręcz po zsuwane z ramion futra, rotundy i płaszcze, z sali balowej dobiegały cudowne dźwięki mazura, a z jadalni kusząco podzwaniały kryształy i srebro – nakrywano stół do bankietu.
Wielkorządca Moskwy, książę Władimir Andriejewicz, grający rolę gospodarza balu, był elegancki i wyświeżony, dla panów serdeczny, wobec dam pełen galanterii. Prawdziwym wszakże ośrodkiem zainteresowania w marmurowej sali był dziś nie generał-gubernator, lecz jego indyjski gość.
Ahmad-chan wszystkim się bardzo spodobał, szczególnie pannom i paniom. Nabab był w czarnym fraku i białym halsztuku, lecz głowę jego wieńczył biały turban z przeogromnym szmaragdem. Granatowoczarna broda wschodniego księcia była przystrzyżona wedle najnowszej francuskiej mody, brwi wygięte w łuk, najefektowniej zaś odbijały od smagłej twarzy jaskrawoniebieskie oczy (wiedziano już, że matka jego wysokości jest Francuzką).
Nieco z tyłu i z boku skromnie stał sekretarz carewicza, który również przyciągał sporą uwagę. Tarik-bej nie dorównywał urodą swemu panu i postury był niewielkiej, ale za to, w przeciwieństwie do Ahmad-chana, przybył na bal w prawdziwym orientalnym stroju: w haftowanym chałacie, białych szarawarach i złoconych pantoflach bez pięt, z zagiętymi w górę noskami. Szkoda tylko, że żadnym cywilizowanym językiem sekretarz nie władał, a w odpowiedzi na wszystkie pytania i przemowy tylko dotykał dłonią serca lub czoła i nisko się kłaniał.
Zresztą, obaj Hindusi byli nad podziw piękni.
Anisij, niezepsuty dotychczas powodzeniem u płci pięknej, zupełnie osłupiał – taki otoczył go bukiet. Panny szczebiotały, bez skrępowania komentując szczegóły jego stroju, a jedna, prześliczna gruzińska księżniczka Sofiko Czchartiszwili, nazwała nawet Tulipanowa „ładniutkim czarnulkiem”. Często powtarzało się też słowo „biedaczek”, na którego dźwięk Anisij mocno się czerwienił (dzięki Bogu, pod orzechowym mazidłem nie było tego widać).