Выбрать главу

Żeby jednak wyjaśnić, o co chodzi z owym orzechowym mazidłem i „biedaczkiem”, musimy się cofnąć w czasie o kilka godzin, do chwili, kiedy to Ahmad-chan i jego wierny sekretarz szykowali się do swego pierwszego wyjścia w świat.

Erast Pietrowicz, już ze smolistą brodą, ale jeszcze w szlafroku, osobiście charakteryzował Anisija. Najpierw wziął jakiś flakonik z ciemnoczekoladowym płynem, wyjaśniając, że to wyciąg z orzecha brazylijskiego. Wtarł Anisijowi gęsty, silnie pachnący olejek w skórę twarzy, w uszy, w powieki. Potem przykleił mu gęstą brodę, oderwał. Przyczepił drugą, kozią, ale też ją oderwał.

– Nie, Tulipanow, nie nadaje się pan na m-muzułmanina – orzekł. – Za bardzo się pospieszyłem z tym Tarik-bejem. Powinienem był zrobić z pana Hindusa. Jakiegoś na przykład Czandraguptę.

– A mógłbym mieć tylko moustache, bez brody? – zapytał Anisij; od dawna marzył o wąsach, które rosły mu jakoś mizernie, kępkami.

– Nie wypada. Zgodnie ze wschodnią etykietą w wypadku sekretarza byłaby to zbytnia ekstrawagancja. – Fandorin obrócił głowę Anisija w prawo, w lewo i oznajmił: – Trudna rada, będę musiał zrobić z pana eunucha.

Dodał jakiejś żółtej mazi i zaczął ją wcierać w policzki i podbródek – „żeby rozpulchnić skórę i pościągać w fałdki”. Uzyskany efekt wreszcie go zadowolił.

– Prawdziwy eunuch. To, o co chodziło.

Na tym jednak cierpienia Tulipanowa się nie zakończyły.

– Skoro jesteś pan muzułmaninem, precz z włosami – zawyrokował radca dworu.

Anisij, wstrząśnięty przeobrażeniem w eunucha, ogolenie głowy zniósł bez szemrania. Golił go Masa – zręcznie, bardzo ostrym japońskim kindżałem. Erast Pietrowicz wysmarował brązowym świństwem łysą czaszkę Anisija i oznajmił:

– Błyszczy jak kula armatnia.

Chwilę pracował pędzelkiem nad brwiami. Oczy zaaprobował: piwne i lekko skośne, w sam raz.

Kazał Anisijowi włożyć okropnie szerokie jedwabne spodnie, jakąś wzorzystą kacabajkę, potem chałat, a na łysą głowę i nieszczęsne uszy nacisnął zawój.

Powoli, na sztywnych nogach Anisij podszedł do lustra, spodziewając się zobaczyć coś potwornego – i przyjemnie się zdumiał; z brązowych ram spoglądał na niego malowniczy Maur – żadnych pryszczy, żadnych odstających uszu. Szkoda, że nie można zawsze tak chodzić po Moskwie.

– Gotowe – powiedział Fandorin. – Tylko niech pan pomaluje mazidłem ręce i szyję. I proszę nie zapomnieć o stopach. Będzie pan przecież chodzić w kapciach.

Ze złoconymi safianowymi pantoflami, które Erast Pietrowicz nieromantycznie nazwał kapciami, Anisij miał kłopot. Z ich to powodu na balu stał jak słup soli. Bał się, że jeśli się tylko ruszy, któryś pantofel zaraz mu spadnie, jak się to już zdarzyło na schodach. Kiedy piękna Gruzinka zapytała po francusku, czy Tarik-bej nie zatańczyłby z nią tury walca, Anisij tak się spłoszył, że zamiast zgodnie z instrukcją w milczeniu złożyć wschodni pokłon, popełnił błąd, mamrocząc cichutko:

– Ną, mersi, że ne dans pa.

Bogu dziękować, pozostałe panny nie zrozumiały chyba jego mamrotania, bo sytuacja mogłaby się skomplikować. Tarik-bej miał nie znać żadnego ludzkiego języka.

Anisij niespokojnie obejrzał się na szefa. Ten już od kilku minut gawędził z niebezpiecznym gościem, brytyjskim indologiem, sir Marvellem, okropnie nudnym dżentelmenem w okularach z grubymi szkłami. Wcześniej, na górnym podeście schodów, kiedy Ahmad-chan witał się z generałem-gubernatorem, ten nerwowo zaszeptał (Anisij słyszał tylko fragmenty): „Trzebaż nieszczęścia… I jak na złość indolog… Nie mogę go wyprosić – to baronet… A jeśli pana zdemaskuje?”

Sądząc jednak ze spokojnej rozmowy księcia i baroneta, zdemaskowanie Fandorinowi nie groziło. Anisij wprawdzie angielskiego nie znał, ale słyszał powtarzające się często słowa „Gladstone” i Her Britannic Majesty. Kiedy indolog oddalił się, głośno wycierając nos w kraciastą chusteczkę, carewicz władczo – krótkim gestem smagłej, upierścienionej dłoni – przywołał sekretarza i powiedział przez zęby:

– Ocknij się pan, Tulipanow. I grzeczniej z nią, nie patrzeć spode łba. Tylko niech pan nie przedobrzy.

– Z kim grzeczniej? – zdziwił się szeptem Anisij.

– Ależ z tą Gruzinką. To ona, co pan, nie poznał? No ta, akrobatka.

Tulipanow obejrzał się i zdrętwiał. Rzeczywiście! Że też od razu się nie połapał! Co prawda loteryjna panienka z białoskórej stała się teraz śniada, włosy miała nie złociste, tylko czarne i splecione w dwa warkocze, brwi przedłużone ołówkiem aż do skroni, a na jej policzku nie wiadomo skąd pojawił się uroczy pieprzyk. Ale to była ona, na pewno ona! I iskierka błysnęła jej w oczach, kropka w kropkę jak wtedy, spod pince-nez, przed desperackim skokiem z okna.

Przynęta chwyciła! Cietrzew już krąży nad fałszywą cieciorką!

Cicho, Anisij, cichuteńko, nie spłosz go.

Anisij dotknął ręką czoła, potem serca i z całym orientalnym ceremoniałem skłonił się przed gwiaździstooką czarodziejką.

Platoniczna miłość

Czy to aby nie szarlatan – oto co należało sprawdzić przede wszystkim. Tylko tego brakowało, żeby się nadziać na kolegę po fachu, który także przyjechał na gościnne występy – podskubać tłuste moskiewskie gęsi. Indyjski radża, „Szach-Sułtan” – całe to rachatłukum z lekka zalatywało operetką.

Sprawdził. Na kogo jak na kogo, ale na łotrzyka jego bengalska wysokość nie wyglądał w żadnym razie. Po pierwsze, z bliska widać było, że naprawdę jest królewskiej krwi: postawa, maniery, leniwa łaskawość w spojrzeniu. Po drugie, Ahmad-chan nawiązał z „sir Marvellem”, znakomitym indologiem, który w jakże odpowiedniej chwili znalazł się akurat w Moskwie, tak wysoce uczoną dysputę o polityce wewnętrznej i religiach indyjskiego imperium, że Momus bał się, iż zostanie zdemaskowany. W odpowiedzi na uprzejme pytanie księcia, co szanowny profesor sądzi o obyczaju sati i jego zgodności z prawdziwym duchem hinduizmu, Momus musiał zmienić temat, wspomnieć o zdrowiu królowej Wiktorii, udać nagły atak kichania, po czym w ogóle zrejterować.

No, a co najważniejsze, szmaragd jaśniał tak przekonująco i apetycznie, że zniknął nawet ślad wątpliwości. Ach, zdjąć ten słynny zielony brukowiec z turbanu dostojnego Ahmad-chana, pociąć na osiem dużych kamyków i upłynnić każdy po jakieś dwadzieścia pięć tysięcy! To by było coś!

Mimi tymczasem rozpracowała sekretarza. Spostrzegła, że Tarik-bej, choć jest eunuchem, dziarsko zapuszcza żurawia w dekolty dam i w ogóle płeć piękna wyraźnie nie jest mu obojętna. Mimoczce w tej materii można ufać, ona nie da się oszukać. Kto wie, jak to jest z tymi eunuchami. Może wrodzone żądze pozostają nawet wtedy, kiedy traci się możliwości?

Plan kampanii, którą Momus ochrzcił już w duchu mianem „Bitwy o Szmaragd”, powstał całkowicie spontanicznie.

Turban radża cały czas ma na głowie. Ale przecież na noc chyba go zdejmuje?

Gdzie radża sypia? W willi na Worobjowych Górach. A więc tam właśnie Momus powinien się udać.

Willa generała-gubernatora przeznaczona jest dla dostojnych gości. Stamtąd roztacza się cudowny widok na Moskwę, a ciekawscy mniej się dają we znaki. Że dom leży na uboczu, to dobrze. Ale ochrania go posterunek żandarmerii, a to już źle. Przełazić w nocy przez ogrodzenie, potem zaś umykać przy wtórze policyjnych gwizdków – to w złym tonie, akcja niegodna Momusa.