– Ech, gdybyż ten sekretarz nie był eunuchem, wszystko byłoby bardzo proste! Rozkochana gruzińska księżniczka, szalona głowa, złożyłaby Tarik-bejowi sekretną wizytę, a znalazłszy się nocą w rezydencji, na pewno zdołałaby przeniknąć do sypialni radży i sprawdzić, czy szmaragdowi nie znudziło się tkwić na turbanie. Dalej sprawa byłaby czysto techniczna, a taką technikę Momus miał opanowaną do perfekcji.
Jednakże na tę myśl, mimo że czysto teoretyczną, Momus poczuł ostre ukłucie w sercu. Przez chwilę oczami duszy ujrzał Mimoczkę w objęciach wąsatego, barczystego junaka, nie eunucha, wręcz przeciwnie, i ten obraz bardzo mu się nie spodobał. To oczywiście bzdury, mazgajstwo, ale, o dziwo, nagle zrozumiał, że nie zdecydowałby się na ten najprostszy i najbardziej naturalny sposób, nawet gdyby możliwości sekretarza odpowiadały pragnieniom.
Stop! Momus zerwał się z biurka, na którym do tej pory siedział, kiwając nogami (tak lepiej mu się myślało), i podszedł do okna. Zaraz – zaraz – zaraz…
Twerską płynął nieprzerwany strumień ekwipaży – i sań, i karet na nabijanych kołkami zimowych kołach. Wkrótce wiosna, roztopy, wielki post, ale dziś słońce świeciło jasno, jeszcze nie grzejąc, i główna moskiewska ulica wyglądała radośnie i odświętnie. Mijał czwarty dzień, odkąd Momus i Mimi wyprowadzili się z „Metropolu” i zamieszkali w „Dreźnie”. Numer był mniejszy, za to z oświetleniem elektrycznym i telefonem. W „Metropolu” w żadnym razie nie mogli siedzieć dłużej. Wstępował tam Sluńkow, a to było niebezpieczne. Zbyt niesolidny z niego typek. Na odpowiedzialnym, rzec można, wręcz tajnym stanowisku, a często grywa w karty, i to bez umiaru. A nuż przebiegły pan Fandorin lub ktoś inny z przełożonych złapie go za kołnierz i porządnie wytarmosi? O nie, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Cóż, „Drezno” to dobry hotel i akurat naprzeciwko pałacu gubernatorskiego, który po historii z Anglikiem był dla Momusa niczym rodzinny dom. Spojrzy człek – i cieplej mu się robi na sercu.
Wczoraj widział na ulicy Sluńkowa. Umyślnie podszedł bliżej, nawet potrącił go ramieniem – nic, kancelista nie rozpoznał w długowłosym elegancie z farbowanymi wąsikami marsylskiego kupca, Antuana Bonifacjewicza Daru. Sluńkow bąknął pardon i podreptał dalej, skulony w padającym śniegu.
Zaraz – zaraz – zaraz, powtórzył w duchu Momus. Czy nie dałoby się tu, jak zwykle, ustrzelić dwóch zajęcy? – przyszło mu nagle do głowy. A właściwie cudzego zająca ustrzelić, swojego zaś nie wystawiać na strzał. Lub, inaczej mówiąc, wyciągnąć kasztany z ognia cudzymi rękami. Nie, nie, by ująć to najtrafniej: zachować cnotę i zdobyć kapitał.
Tak, to się może udać, i to jeszcze jak! I wszystko świetnie się składa. Mimi mówiła, że Tarik-bej trochę rozumie po francusku. „Trochę” to akurat tyle, ile trzeba.
Od tej chwili operacja zmieniła nazwę. Otrzymała kryptonim „Platoniczna Miłość”.
W gazetach pisano, że po obiedzie jego indyjska wysokość lubi spacerować pod murami monasteru Nowodiewiczego, gdzie jest mnóstwo zimowych atrakcji. I ślizgawka, i drewniane górki, i rozmaite kramy – cudzoziemski gość ma co podziwiać.
Dzień, jak już wspomniano, był prawdziwie zapustny – słoneczny, pogodny, z mrozikiem. Dlatego też po godzinnym spacerze wokół skutego lodem stawu Momus i Mimi porządnie zmarzli. Mimi zresztą nie aż tak bardzo. Jako że udawała księżniczkę, miała popielicowe futro, kuni kapturek i mufkę – tylko buzia się jej zarumieniła, za to Momus przemarzł do szpiku kości. Dla dobra sprawy przebrał się za podstarzałą wschodnią dueñę: przykleił sobie gęste, zrośnięte nad nosem brwi, górnej wargi umyślnie nie ogolił, dolepił większy nos – niby bukszpryt na fregacie. Chusta, spod której zwisały sztuczne szpakowate warkocze, i zajęcza kacabajka nałożona na kastorową salopę grzały słabo, nogi w wojłokowych trepach marzły, a cholernego radży wciąż nie było. Żeby rozweselić Mimi i samemu się trochę rozerwać, Momus co jakiś czas labiedził śpiewnym kontraltem: „Sofyko, ptaszyno moja słodzuseńka, twoja stara nianja zamarzła na kameń” – lub jeszcze coś w tym guście. Mimi chichotała i przytupywała zmarzniętymi nóżkami w szkarłatnych botkach.
Wreszcie jego wysokość raczył przybyć. Momus już z daleka zobaczył kryte sanie, wybite szafirowym aksamitem. Na koźle obok stangreta siedział żandarm w szynelu i paradnym kasku z piórami.
Opatulony w sobole książę przechadzał się niespiesznie wokół ślizgawki, błyskając białym turbanem, i z ciekawością obserwował bawiących się mieszkańców Północy. Za jego wysokością dreptała niziutka, krępa postać w baranim kożuchu do pięt, okrągłej kosmatej czapce i czarczafie – zapewne wierna mamka Zuchra. Sekretarz Tarik-bej, we flauszowym palcie, spod którego wyzierały białe szarawary, ciągle zostawał w tyle: to zagapił się na Cygana z niedźwiedziem, to przystanął obok straganu z gorącym sbitniem* [*Sbitień – napój z wrzącej wody, zaprawionej miodem i korzeniami.]. Z tyłu, w charakterze warty honorowej, kroczył dostojnie siwowłosy żandarm. To było Momusowi na rękę – niech się przyjrzy przyszłym nocnym gościom.
Publiczność zdradzała ogromne zainteresowanie malowniczym orszakiem. Gawiedź z otwartymi ustami gapiła się na bisurmanów, wskazywała palcami turban, szmaragd, zakrytą twarz orientalnej staruszki. Kulturalni spacerowicze zachowywali się taktownie, ale też byli bardzo zaciekawieni. Momus odczekał, aż moskwianie napatrzą się do woli na „Indianów” i powrócą do swych rozrywek, po czym lekko trącił Mimoczkę w bok – już czas.
Ruszyli naprzeciw przybyszów. Mimi zrobiła przed jego wysokością głęboki dyg – ten łaskawie skinął głową. Do sekretarza uśmiechnęła się radośnie i upuściła mufkę. Eunuch, co było do przewidzenia, rzucił się, by podnieść zgubę, Mimi też przykucnęła i przeuroczo zderzyła się z Azjatą czołem. Po tym drobnym, całkowicie niewinnym incydencie procesja w naturalny sposób się wydłużyła: na czele, w królewskiej samotności, nadal kroczył książę, za nim sekretarz i księżniczka, potem dwie niemłode wschodnie damy, pochód zaś zamykał siąkający czerwonym nosem żandarm.
Księżniczka z ożywieniem ćwierkała po francusku i raz po raz traciła równowagę na śliskim gruncie, co dawało jej pretekst do tego, by częściej przytrzymywać się ręki sekretarza. „Dueña” na wszelkie sposoby próbowała się zaprzyjaźnić z czcigodną Zuchrą, gestykulacją i krótkimi wykrzyknikami okazując jej sympatię – w końcu miały ze sobą wiele wspólnego – obie staruszki u schyłku życia, obie wykarmiły cudze dzieci. Zuchra jednakże okazała się prawdziwą furią. Wyraźnie nie chciała zacieśniać kontaktów, tylko gniewnie gdakała pod czarczafem, a w dodatku, wredna jędza, machała krótkopalcą dłonią – idź sobie, a kysz, chcę być sama. Jednym słowem, dzikuska.
Za to Mimi szło z eunuchem doskonale. Doczekawszy się, aż rozmarzony Azjata zaproponował wreszcie pannie stałe oparcie w postaci zgiętego ramienia, Momus uznał, że na pierwszy raz wystarczy. Dopędził podopieczną i surowo zaintonował:
– Sofyko-o, moja gołąbko, czas do domu, herbata pyć, podpłomyki jeść.
Nazajutrz „Sofiko” uczyła już Tarik-beja jeździć na łyżwach (do czego sekretarz zdradzał nieprzeciętny talent). Eunuch w ogóle okazał się uległy: kiedy Mimi zwabiła go za świerki i niby przypadkiem podstawiła pełne usteczka tuż pod jego brązowy nos, nie odskoczył, tylko posłusznie cmoknął. „Wiesz, Momusik – opowiadała później – strasznie mi go żal. Objęłam go za szyję, a on cały drży, biedulek. To jednak bestialstwo tak okaleczać ludzi”. „Bodliwej krowie Pan Bóg, rogów nie daje” – beztrosko odparł na to nieczuły Momus. Operację wyznaczono na następną noc.