Выбрать главу

W dzień wszystko poszło jak po maśle: zakochana do szaleństwa księżniczka, zupełnie straciwszy głowę z miłości, obiecała swemu platonicznemu wielbicielowi, że w nocy złoży mu wizytę. Kładła przy tym nacisk na głębię uczuć i na związek kochających serc we wzniosłym tego słowa znaczeniu, bez nieczystych żądz i trywialności. Nie wiadomo, ile z tego wszystkiego dotarło do Azjaty, w każdym razie wyraźnie się ucieszył z zapowiedzianej wizyty i oznajmił łamaną francuszczyzną, że punktualnie o północy otworzy ogrodową furtkę. „Ale przyjdę z nianią – uprzedziła Mimi. – Dobrze znam was, mężczyzn”.

Na to Tarik-bej zwiesił głowę i gorzko westchnął. Mimi o mało nie popłakała się z żałości.

Noc z soboty na niedzielę była księżycowa, gwiaździsta, w sam raz na platoniczną schadzkę. Przy bramie podmiejskiej willi gubernatora Momus zwolnił fiakra i rozejrzał się dokoła. Przed nim, za willą, stromy stok opadający ku rzece Moskwie, za nim – jodły parku Worobjowskiego, na prawo i na lewo ciemne sylwety bogatych domów. Uciekać potem trzeba będzie pieszo: przez Ogród Botaniczny do Słobody Hyclów. Tam, w zajeździe na Trakcie Kałuskim, można wynająć trojkę o każdej porze dnia i nocy. Ech, miło będzie pędzić z dzwoneczkami Wielką Kałuską! To nic, że ścisnął mróz – szmaragd za pazuchą rozgrzeje.

Zapukali do furtki w umówiony sposób i drzwiczki natychmiast się otwarły. Widać niecierpliwy sekretarz już nie mógł się doczekać. Ukłonił się nisko i pokazał gestem, by udali się za nim. Przeszli przez zaśnieżony ogród na podjazd. W westybulu dyżurowali trzej żandarmi: pili herbatę z obwarzankami. Na sekretarza i jego nocnych gości popatrzyli z ciekawością. Siwowłosy wachmistrz chrząknął i pokręcił głową, ale nic nie powiedział. No bo co mu do tego?

W ciemnym korytarzu Tarik-bej położył palec na ustach i pokazał gdzieś w górę, potem złożył dłonie, oparł na nich policzek i zamknął oczy. Aha, więc jego wysokość już udał się na spoczynek, znakomicie.

W salonie paliła się świeca i pachniało jakimiś wschodnimi wonnościami. Sekretarz posadził „dueñę” w fotelu, podsunął jej paterę ze słodyczami i owocami, skłonił się kilka razy i wymamrotał coś niezrozumiale, ale w ogólnych zarysach można się było domyślić, o co prosi.

– Ach, deci, deci – zamruczał dobrodusznie Momus i pogroził palcem. – Tylko bez głupstew.

Zakochani, trzymając się za ręce, znikli za drzwiami pokoju sekretarza, aby oddać się tam wzniosłej, platonicznej namiętności. Obślini ją całą, wałach indyjski – skrzywił się Momus. Posiedział trochę, czekając, żeby eunuch rozpalił się jak należy. Zjadł soczystą gruszkę, skosztował chałwy. No, chyba już czas.

Przypuszczalnie apartamenty księcia są tam, za białymi rzeźbionymi drzwiami. Momus wyszedł na korytarz, zamknął oczy i postał tak z minutę, żeby wzrok przywykł do ciemności. Potem ruszył szybko i bezszelestnie.

Uchylił jedne drzwi – salon muzyczny. Drugie – jadalnia. Trzecie – znów pudło.

Przypomniał sobie, że Tarik-bej wskazywał w górę. A więc trzeba iść na piętro.

Prześlizgnął się do westybulu, cicho wbiegł po wyłożonych dywanem schodach – żandarmi nawet się nie obejrzeli. Znów długi korytarz, znów szereg drzwi.

Sypialnia była trzecia po lewej stronie. W okno świecił księżyc, toteż Momus bez trudu dostrzegł łoże, nieruchomą sylwetkę pod kołdrą i – hura! – biały wzgórek na nocnym stoliku. Blask księżyca musnął turban i kamień posłał Momusowi roziskrzony promyk.

Stąpając na paluszkach, Momus zbliżył się do łoża. Ahmad-chan spał na wznak, zakrywszy twarz brzegiem kołdry – widać było tylko czarne, ostrzyżone na jeżyka włosy

– Lulaj, dziecię, lulaj – wyszeptał czule Momus, kładąc na brzuchu jego wysokości waleta pikowego.

Ostrożnie sięgnął po kamień. Kiedy jego palce dotknęły gładkiej niby masło powierzchni szmaragdu, spod kołdry wysunęła się krótkopalca, dziwnie znajoma ręka i mocno chwyciła Momusa za przegub.

Wrzasnął zaskoczony i szarpnął się w tył, ale na próżno – ręka trzymała jak w kleszczach. Znad skraju zsuniętej kołdry patrzyła nań pyzata, skośnooka fizys Fandorinowego kamerdynera.

– D-dawno marzyłem o tym spotkaniu, monsieur Momus – rozległ się z tyłu cichy, szyderczy głos. – Erast Pietrowicz Fandorin, do pańskich usług.

Momus obejrzał się lękliwie i zobaczył, że w ciemnym kącie, w wysokim wolterowskim fotelu, siedzi ktoś z nogą założoną na nogę.

Szef rozbawiony

Drrryń!

Przenikliwy, mechaniczny dźwięk elektrycznego dzwonka dotarł do przymglonej świadomości Anisija skądś z oddali, zza siódmej góry i rzeki. Początkowo Tulipanow w ogóle nie mógł pojąć, co to za zjawisko dopełniło nagle i tak niezmiernie wzbogacony obraz bożego świata. Jednakże niespokojny szept z ciemności sprawił, że rozanielony agent odzyskał przytomność.

– On sonne! Qu’est-ce que c’est?

Anisij drgnął, natychmiast wszystko sobie przypomniał i wyswobodził się z miękkich, jednocześnie zaś dziwnie chwytnych objęć.

Umówiony sygnał! Pułapka się zatrzasnęła!

Ach, niedobrze! Jakże mógł tak zapomnieć o obowiązkach!

– Pardą – wymamrotał – tut słit.

Namacał w ciemności swój indyjski chałat, odszukał stopami pantofle i rzucił się do drzwi, nie reagując na natarczywy głos, wciąż zadający jakieś pytania.

Wyskoczył na korytarz i zamknął drzwi na dwa spusty. W porządku, teraz nie wyfrunie. Pokój ma specjalne stalowe kraty w oknach. Kiedy klucz zachrobotał w zamku, w sercu Anisija też coś nieprzyjemnie zgrzytnęło, ale obowiązek jest obowiązkiem.

Anisij pospiesznie zaszurał kapciami po korytarzu. Na górnym podeście schodów zaglądający w okno księżyc wyłowił z mroku spieszącą z przeciwka białą postać. Lustro!

Tulipanow znieruchomiał na chwilę, próbując dostrzec w ciemności swoją twarz. Nie do wiary, czyż to naprawdę on, Aniszka, syn diakona, brat idiotki Sońki? Sądząc po blasku szczęścia w oczach (więcej i tak nie było widać), to na pewno nie on, ale jakiś zupełnie inny, nieznany Anisijowi człowiek.

Otworzywszy drzwi do sypialni „Ahmad-chana”, usłyszał głos Erasta Pietrowicza:

– …Zapłaci pan teraz z nawiązką za wszystkie swoje psoty, panie dowcipnisiu. I za kłusaki bankiera Polakowa, i za „złotonośną rzeczkę” kupca Patrikiejewa, i za angielskiego lorda, i za loterię. A także za bezczelną prowokację wymierzoną we mnie i za to, że przez pana już piąty dzień smaruję się wyciągiem z orzecha i chodzę w idiotycznym turbanie.

Tulipanow wiedział: kiedy radca dworu przestaje się jąkać, to bardzo zły znak – albo działa w wielkim napięciu, albo jest piekielnie zły. Tym razem zdecydowanie chodziło o to drugie.

Scena w sypialni wyglądała następująco.

Stara Gruzinka siedziała na podłodze przy łóżku, jej monumentalny nos był dziwnie przesunięty w jedną stronę. Za nią, z wściekle ściągniętymi brwiami, wojowniczo trzymając się pod boki, stał Masa, przyodziany w długą nocną koszulę. Sam Erast Pietrowicz siedział w kącie na fotelu i postukiwał w podłokietnik niezapalonym cygarem. Twarz miał bez wyrazu, głos złudnie leniwy, ale z takim skrywanym gromowym pomrukiem, że Anisija przebiegł dreszcz.

Obejrzawszy się na przybyłego pomocnika, szef zapytał:

– No, jak tam ptaszek?

– W klatce – zaraportował dziarsko Tulipanow i pomachał kluczem z podwójnym piórem.

Krzywonosa „dueña” popatrzyła na triumfalnie uniesioną rękę agenta i sceptycznie pokręciła głową.

– Aa, pan eunuch – przemówiła tak dźwięcznym, grzmiącym barytonem, że Anisij aż się wzdrygnął. – Do twarzy panu z łysiną. – I wstrętna wiedźma wywaliła wielki czerwony jęzor.