Mimi obracała głowę na wszystkie strony – jak prawdziwy urwipołeć. Tak dalece wczuła się w rolę, że zażądała, by jej kupić jadowicie czerwonego kogutka na patyku, i z przyjemnością lizała tandetny smakołyk spiczastym różowym języczkiem, chociaż normalnie wolała szwajcarską czekoladę, której potrafiła spałaszować pięć tabliczek dziennie.
Jednakże na gwarnym placu nie tylko się bawiono i obżerano blinami. Przed bogatą kupiecką cerkwią Matki Boskiej Smoleńskiej długim szeregiem siedzieli żebracy, kłaniali się do ziemi, prosili prawosławny lud o przebaczenie i sami przebaczali. Wiele osób podchodziło do nich z jałmużną – ten dawał blina, tamten stopkę wódki, jeszcze inny kopiejkę.
Z cerkwi, stąpając ciężko, wyszedł jakiś bogacz w rozpiętym gronostajowym futrze, z gołą łysawą głową. Zrobił znak krzyża przed swą nalaną, bynajmniej nieświątobliwą twarzą i głośno krzyknął:
– Przebacz, narodzie prawosławny, jeśli Samson Jeropkin w czymś ci zawinił!
Żebracy ożywili się i zajazgotali jeden przez drugiego:
– I ty nam przebacz, ojczulku! Przebacz, dobrodzieju! Wyraźnie spodziewali się jałmużny, ale nikt nie pchał się do przodu, wszyscy szybciutko ustawili się w dwa szeregi, robiąc przejście do placu, gdzie na bogacza czekały przepyszne sanie – lakierowane, wymoszczone futrami.
Momus zatrzymał się, żeby popatrzeć, jak też pyskacz będzie sobie kupował królestwo niebieskie. Dość spojrzeć na jego gębę, by odgadnąć, że to krwiopijca i okrutnik, jakiego świat nie widział, a też pcha się do raju. Ciekawe, jak wysoko ceni sobie bilet wstępu?
Tuż za brzuchatym filantropem, przewyższając go o półtorej głowy, kroczył potężny, czarnobrody osiłek o twarzy zawodowego oprawcy. Na prawym łokciu drab miał nawinięty skórzany kańczug, a w lewej ręce niósł płócienny mieszek. Co jakiś czas pan odwracał się do swego fagasa, sięgał do mieszka i obdarowywał żebraków – każdemu dawał po monetce. Kiedy jakiś beznogi staruszek nie strzymał i przepchnął się po jałmużnę bez kolejki, brodacz groźnie warknął, błyskawicznie rozwinął kańczug i smagnął biedaka samym końcem po siwej głowie – dziadek tylko pisnął.
Gronostajowy zaś, wtykając w wyciągnięte dłonie po pieniążku, za każdym razem powtarzał:
– To nie wam, nie wam daję, pijanice, ale Panu Bogu Wszechmogącemu i Matce Boskiej Orędowniczce za odpuszczenie grzechów sługi bożego Samsona.
Przyjrzawszy się dobrze, Momus zaspokoił ciekawość: jak należało przypuszczać, pyzata morda wykupywał się od ognia piekielnego niedrogo, dawał żebrakom po miedzianej kopiejce.
– Niewielkie, widać, ma grzechy sługa boży Samson – wymamrotał Momus pod nosem, ruszając swoją drogą.
Nagle ochrypły, przepity głos zahuczał mu prosto w ucho:
– Oj, wielkie, chłopcze, wielkie. Coś ty, nietutejszy, że nie znasz Jeropkina?
Tuż obok stał chudy żylasty oberwaniec o ziemistej, nerwowo drgającej twarzy. Zalatywało odeń siwuchą, a jego wzrok, skierowany na skąpego dobroczyńcę, pełen był palącej, dzikiej nienawiści.
– Chyba z połowy Moskwy krew wysysa wielmożny Samson Charitonowicz – oświecił Momusa rozedrgany typ. – Noclegownie na Chitrowce, szynki w Graczach, na Suchariewce – wszystkie prawie są jego. Fanty od złodziei skupuje, pieniądze pożycza na wysoki procent. Jednym słowem – wampir, gad jadowity.
Momus z nowym zainteresowaniem zerknął na niesympatycznego grubasa, który właśnie sadowił się w saniach. No, proszę, jakie barwne postacie trafiają się tu w Moskwie.
– I policję ma za nic? Oberwaniec splunął.
– Jaką policję? On u samego gubernatora, księcia Dołgorukiego, na pokojach bywa! A jakże, Jeropkin jest teraz generałem! Kiedy budowano świątynię, wyłożył ze swoich lichwiarskich procentów milion, za co dostał od cara wstęgę z gwiazdą i stanowisko w towarzystwie dobroczynności. Był Samsoszka krwiopijca, a teraz jest „ekscelencja”. To złodziej, kat, morderca!
– No, morderca to chyba nie – zaoponował Momus.
– Chyba nie?! – Pijak po raz pierwszy spojrzał na swego rozmówcę. – Osobiście Samson Charitonycz, rzecz jasna, rączek sobie krwią nie brudzi. Ale widziałeś Kuźmę niemowę? Tego z kańczugiem? Toż to nie człowiek! To bestia, pies łańcuchowy. On nie tylko zabije, ale potrafi żywcem rozedrzeć na sztuki. I rozdzierał, tak było! Mógłbym ci, chłopcze, tyle o ich sprawkach opowiedzieć, że nie wiem!
– No to chodźmy, opowiesz. Posiedzimy sobie, kielicha ci zafunduję – zaproponował Momus, jako że nie miał się dokąd spieszyć, a nieznajomy żywo go zainteresował. Od takich ludzi można się dowiedzieć sporo pożytecznych rzeczy. – Zaraz, tylko dam mojemu chłopaczkowi dwudziestkę na karuzelę.
Poszli do szynku. Momus poprosił o herbatę z obwarzankiem, a dla pijanicy zamówił pół flaszki jałowcówki i solonego leszcza.
Nieznajomy powoli, z godnością wypił, pocmoktał rybi ogon. Rozpoczął ogródkami.
– Skoro nie znasz Moskwy, to i o Łaźniach Sandunowskich pewnie nie słyszałeś, co?
– Nie. Dlaczego te łaźnie są znane? – odrzekł Momus, dolewając mu wódki.
– Oj, to to, znane. Byłem tam, w części dla znakomitych gości, najlepszym łaziebnym. Wszyscy znali Jegora Tiszkina. Wszystko umiałem – i krew puścić, i odciski wycinać, i ogolić pierwsza klasa. Ale najlepiej umiałem robić masaż. Jakbym miał rozum w rękach. Tak rozprowadzałem krew po żyłach, tak rozgrzewałem kości, że hrabiowie i generały mruczeli jak koty. Potrafiłem też leczyć rozmaite niedomagania – naparami, różnymi dekoktami. Czasem wyciągałem miesięcznie do półtorasta rubli srebrem! Miałem dom, ogród. Jedna wdowa po duchownym do mnie chadzała.
Jegor Tiszkin wypił drugą szklaneczkę już bez ceremonii, duszkiem, i nawet nie powąchał zakąski.
– Ta gnida Jeropkin wielce mnie wyróżniał. Zawsze domagał się Tiszkina. A ile razy wzywał mnie do siebie do domu! Można powiedzieć, że byłem tam jak domownik. I goliłem mu kostropatą mordę, i tłuszczaki usuwałem, i od męskiej niemocy ratowałem. A kto grubasowi leczył hemoroidy?! Kto mu rupturę na miejsce wstawił?! Ech, złote ręce miał Jegor Tiszkin. A teraz jestem żebrakiem bez dachu nad głową. I wszystko przez niego, przez Jeropkina. Wiesz co, chłopcze, zamów mi jeszcze gorzałki. Dusza mnie pali żywym ogniem.
Uspokoiwszy się nieco, były łaziebny podjął:
– Jeropkin jest przesądny. Gorzej niż wiejska baba. Wierzy we wszystkie zabobony – i w czarnego kota, i w pianie koguta, i w księżyc w nowiu. A musisz wiedzieć, dobry człowieku, że Samson Charitonowicz miał na środku brody, dokładnie w dołku, przedziwną brodawkę. Cała czarna, z trzema rudymi włoskami. Bardzo ją pielęgnował, mawiał, że to jego szczególne znamię. Umyślnie hodował zarost na policzkach, a brodę golił, żeby było widać brodawkę. No i pozbawiłem go tego znamienia… Tego dnia marnie się czułem – wieczorem sporo wypiłem. Rzadkom sobie na to pozwalał, tylko od święta, a tu matuli się zmarło, no i piłem jak należy, na pociechę. Krótko mówiąc, ręka mi drgnęła, a brzytwa była ostra, z damasceńskiej stali. I ściąłem Jeropkinowi brodawkę do imentu. Co to było krwi, a krzyku! „Zmarnowałeś moje szczęście, łamago!” I Samson Charitonowicz w płacz, i próbuje brodawkę przykleić, a ona wciąż odpada, nie chce się trzymać. Jeropkin wściekł się ostatecznie, zawołał Kuźmę. Ten najpierw wychłostał mnie swoim kańczugiem, ale Jeropkinowi było mało. Ręce, powiada, warto by ci powyrywać, twoje krzywe paluchy połamać. Kuźma cap mnie za prawą rękę, wsunął w szparę drzwi i zatrzasnął! Tylko chrupnęło… Krzyczę: „Ojczulku, nie gub mnie, zostanę bez kromki chleba, oszczędź chociaż lewą!” Gdzie tam, zmiażdżył lewą też…